piątek, 30 marca 2012

Po Jurze i Pustyni Błędowskiej

Widok na Pustynię od strony Chechła
Blogu mój kochany, co tkwisz od jakiegoś czasu w martwym punkcie, co cię zabijam swoją niemotą i brakiem uwagi obudź się!Nie ukrywam, że aktualne moje życie kręci się wokół usilnego poszukiwania mieszkania (większego), poszukiwania pracy, co jest niezwykle frustrujące, w środowisku, w którym nikt mnie zna oraz na próbach, próbach i próbach, a to dlatego, że zamiast spektaklu, nasz projekt "Pogranicza" we Freeday Teatr realizuje plenerowe przedstawienie wielkanocne, na temat obrzędów tegoż Święta, no i premiera 1 kwietnia, a jesteśmy, jak to określił szanowny reżyser... w ciemnej dupie. Praca w teatrze przysparza mi niesamowitych wrażeń, uczestniczenie w akcie twórczym, oprócz tego, że jest wyczerpujące fizycznie i psychicznie, daje mi niesamowite poczucie relaksu i wolności. W niedzielę mogą co prawda te uczucia, przerodzić się w jakąś bliżej nieokreśloną panikę, ale pewnie jakaś niewielka setka na rozgrzanie... i kto to mówi (pisze). Takim to sposobem moją pierwszą w życiu sceną będzie piękny Plac Wolnica.

Ruiny Rabsztyn
Marcowe weekendy jakoś sprzyjały słońcu, więc dwie wyprawy na Jurę poczynione zostały. Pierwszy raz zobaczyłem Pustynię Błędowską, która de facto pustynią nie jest, aczkolwiek piachu tam dość sporo, co wykorzystują maczo na swoich kładach, motórach i innych ciężarówkach trenując zapewne do wielu wyścigów terenowych, bo akurat czegoś podobnego byłem świadkiem. Myślałem ze zgrozą o wszystkich biednych zwierzątkach zamieszkujących ten dość rozległy teren, przeżywających nieustanny weekendowy stres, kiedy pojawiają się te żelazne motory. Miejsce wyjątkowe, niby stworzone przez człowieka, zarasta siłą silniejszej natury, ponownie zamieszkały tam dziki, sarny, widziałem tez bażanty, razem z drzewami wróciły robale, a piach staje się coraz mniej widoczny. Poza pustynią trafiłem też do Rabsztyna, fenomenalnych ruin zamku z Orlich Gniazd. Tym razem byłem odważny i do środka dostałem się włażąc po murach, idealnie przystosowanych do wspinaczek na paluszkach. A widoki.... warte wysiłku!


PS. Wygląda na to, że się przeprowadzę na Pychowice

poniedziałek, 5 marca 2012

Zakopane tak samo dupne

Cytuję: "w Zakopanem można zobaczyć kwintesencję, tego co jest najgorsze w Polakach", już ja: słomy z butów, lansujące się młode cipy, starych dziwkarzy, pozbawionych jakiegokolwiek gustu ziomali z nizin, typowych potomków Jakuba S., od czasu do czasu dostrzec można oto prawdziwych turystów, pasjonatów gór. Do tej litanii należy dołożyć to, co oferują górale: kicz, jeszcze większy kicz i bezmiar kiczu, tego góralskiego i tego cyrkowego, okropne pozbawione wyboru jedzenie, zazwyczaj tłuste, kapuściane, szczycące się unijnym certyfikatem, dania z oszukanych oscypków (nie ma takiej opcji, żeby zimą kupić owcze), oszukanej kapusty, oszukanego mięsa.
Ale za to Tatry - stoją nadal niewzruszone, choć w głębi duszy żal im minionych lat, kiedy były otoczone czcią, kiedy nikt nie ważył się iść do Kościeliska w szpilkach, albo japonkach. Może dlatego się buntują i zbierają coraz więcej ofiar swojej złości. Dookoła wiosna powoli się zakrada, przylatują ptaki, bazie i leszczyny kwitną w najlepsze, a tam zima, pełna zima, raptem sto kilometrów od domu i pełny śnieg. Droga z Morskiego Oka momentami oblodzona, samochód tańcuje jak chce, bo przecież letnie opony. W końcu zatrzymaliśmy się przy Wierch Porońcu i dalej pieszo szlakiem na Rusinową Polanę, w śniegu, w pełnym, ostrym słońcu, na polanę podziwiać piękno metafizyczne, piękno najpiękniejsze, które od samego Krakowa było widoczne jaskrawą kreską, bieluśkie, całe bieluśkie, magiczne, kamienne...

Po takich widokach wjazd do miasta jest jak uderzenie młotem, Krupówki - esencja nadmorskiego badziewia kipią od ludzi, nie wiadomo po co sunących góra-dół... pewnie na Głupiąłówkę, na owczego hamburgera, na herbatę z beznadziejną wódkę by zachwycać się potem prądem, jakby go w domu nie mieli. Kolorytu ostatnio dodają lekko zabarwieni na czerwono nawoływacze, koloru czerwone zupełnie nie od mrozu, a od nawoływania, niby konspiracyjnie, żeby nikt nie słyszał: śliwowica! Czyli jak się domyślam, handel tą diabelską wódką, której nawet nie chciał pić mój silny brat, kwitnie w najlepsze. Wieczór spędziliśmy w cudownym domu mojej ciotki, popijając herbatkę bez prądu, zajadając bigos i słodkości z najlepszej cukierni w mieście: Samantha... niektórzy doskonale ją pamiętają, więc jest i ma się dobrze.