Cytuję: "w Zakopanem można zobaczyć kwintesencję, tego co jest najgorsze w Polakach", już ja: słomy z butów, lansujące się młode cipy, starych dziwkarzy, pozbawionych jakiegokolwiek gustu ziomali z nizin, typowych potomków Jakuba S., od czasu do czasu dostrzec można oto prawdziwych turystów, pasjonatów gór. Do tej litanii należy dołożyć to, co oferują górale: kicz, jeszcze większy kicz i bezmiar kiczu, tego góralskiego i tego cyrkowego, okropne pozbawione wyboru jedzenie, zazwyczaj tłuste, kapuściane, szczycące się unijnym certyfikatem, dania z oszukanych oscypków (nie ma takiej opcji, żeby zimą kupić owcze), oszukanej kapusty, oszukanego mięsa.
Ale za to Tatry - stoją nadal niewzruszone, choć w głębi duszy żal im minionych lat, kiedy były otoczone czcią, kiedy nikt nie ważył się iść do Kościeliska w szpilkach, albo japonkach. Może dlatego się buntują i zbierają coraz więcej ofiar swojej złości. Dookoła wiosna powoli się zakrada, przylatują ptaki, bazie i leszczyny kwitną w najlepsze, a tam zima, pełna zima, raptem sto kilometrów od domu i pełny śnieg. Droga z Morskiego Oka momentami oblodzona, samochód tańcuje jak chce, bo przecież letnie opony. W końcu zatrzymaliśmy się przy Wierch Porońcu i dalej pieszo szlakiem na Rusinową Polanę, w śniegu, w pełnym, ostrym słońcu, na polanę podziwiać piękno metafizyczne, piękno najpiękniejsze, które od samego Krakowa było widoczne jaskrawą kreską, bieluśkie, całe bieluśkie, magiczne, kamienne...
Po takich widokach wjazd do miasta jest jak uderzenie młotem, Krupówki - esencja nadmorskiego badziewia kipią od ludzi, nie wiadomo po co sunących góra-dół... pewnie na Głupiąłówkę, na owczego hamburgera, na herbatę z beznadziejną wódkę by zachwycać się potem prądem, jakby go w domu nie mieli. Kolorytu ostatnio dodają lekko zabarwieni na czerwono nawoływacze, koloru czerwone zupełnie nie od mrozu, a od nawoływania, niby konspiracyjnie, żeby nikt nie słyszał: śliwowica! Czyli jak się domyślam, handel tą diabelską wódką, której nawet nie chciał pić mój silny brat, kwitnie w najlepsze. Wieczór spędziliśmy w cudownym domu mojej ciotki, popijając herbatkę bez prądu, zajadając bigos i słodkości z najlepszej cukierni w mieście: Samantha... niektórzy doskonale ją pamiętają, więc jest i ma się dobrze.