środa, 28 grudnia 2011

Tato

Umarła klasa się urzeczywistniła. Urzeczywistniła się w moim rodzinnym domu. Pożegnał się ze mną we śnie. Był taki szczęśliwy, zamachał mi na pożegnanie pędzlem do golenia, który przywiozłem z Krakowa. Kiedy się obudziłem, czułem, że to koniec. A jednak poza smutkiem, ukojenie i poczucie dobra, że stało się to w domu. W swoim ukochanym domu, wśród bliskich, w jeden z najpiękniejszych dni w roku, nagroda od Boga, jak powiedział dzisiaj kaznodzieja. Już się nie męczy, choroba się skończyła, cierpienie się skończyło, zaczęło się Nowe Życie, w wymiarze dla nas nieosiągalnym. Na razie... Kolacja wigilijna była niezwykle uroczysta.

24 grudnia 2011, około godziny 9.30 zmarł mój ukochany Tato,
pozostanie w moim sercu do końca moich dni. 

piątek, 23 grudnia 2011

Jura Krakowsko - Częstochowska

Góry Jurajskie, skały, skałki, kamienie, skamieliny, dno morza. Kraków otoczony jest górami, to sprawia, że niestety ruch powietrza jest tu dość marny i dzięki temu wszechobecne piece węglowe (pewnie też i palone śmieci) dają do wiwatu i dlatego Kraków ma jedno z najgorszych smogów w Europie; i pomyśleć, że kiedy jest się w cudownie ślicznym Ojcowie, wędruje się Doliną Prądnika, to również jest się w miejscu w którym powietrze jest poważnie skażone, a Prądnik oprócz swojego naturalnego wapiennego koloru, ma miejscami kolor ołowiu, radu i polonu.
Góra Zborów
W miniony weekend wybraliśmy się na dwudniowe wędrowanie po północnej części Jury, w okolicę Góry Zborów, która jest niewiele wyższa od rodzimej Wieżycy. W końcu trzeba było się przeprosić z naturą, wziąć aparat, ubrać górskie buty i na zimowy szlak. Wędrówkę zaczęliśmy od zwiedzenia malowniczych ruin zamku w Ogrodzieńcu. Zamek zimą jest niedostępny od wewnątrz, ale to nie przeszkadza podziwiać jego romantyczną bryłę i spacerować wzdłuż murów. Nieopodal w lesie ukryte wśród bukowego lasu można spenetrować skałki, są na tyle dostępne, że można wspiąć się na sam szczyt, zachowując oczywiście ostrożność. Fajnie się na nie wchodzi, problem pojawia się chwilę później, kiedy rodzi się pytanie, jak stąd do cholery zejść? Widok na zamek rekompensuje jednak i ten problem.
Kolejnym miejscem, które pojawiło się to Zamek Morsko. Zastanawiam się w jaki sposób budowano te zamki, osadzone na kamieniach, na dość niedosiężonych szczytach i to w dawnych wiekach. Zresztą ludzkość potrafiła zbudować budowle w równie dziwnych miejscach. Zamek Morsko to także niezła baza wypadowa dla mniej wymagających narciarzy, dwa stoki, ośla łączka, na terenie romantyczna kawiarnia, nocny pub i zaciszny hotel w lesie, usytuowany w cieniu zamczysko, w którym na pewno straszy!
Zamek Mirów
Kolejny etap wędrówki biegł poprzez skałki i wąwozy zamków Mirów i Bobolice, oba współcześnie należące do senatora RP Jarosława Laseckiego i jego rodziny. Oba zamki są już restaurowane, Bobolice wręcz można uznać za zakończone i są autentyczną chwałą północnej Jury (http://www.zamekbobolice.pl/).
Cudowne, dwa dni w terenie, po drodze oczywiście gościńce z gorącą kawą, ciastem, obiadkiem i samochodowe pejzaże, których co jak co, ale jest tu bez liku. Po górach przyszedł czas na niższe partie, równie piękne i ciekawe.

sobota, 17 grudnia 2011

A we Freeday Teatr - PN 10


Czatowanie, mejlowanie, komunikatory, te jawne i te ukryte, gry, awatary, wirtualne światy, masz całą gamę możliwości by stać się na jedną chwilę kimś zupełnie innym. Oderwać od swojej osobowości, stać się supermenem, seksualnym rekordzistą, wampem poniżającym mężczyzn głodnych ekstremalnych wrażeń albo seksowną osiemnastką w aktualnie wymaganych rozmiarach. To już jest hardcore, prawda? Zazwyczaj poprawiamy sobie parametry jakbyśmy byli u chirurga plastycznego, parę lat mniej lub więcej, troszeczkę odejmujemy kilogramów, dodajemy wzrostu, poprawiamy włosy, kolor oczu, faceci ewentualnie rozmiar sprzętu z M na XL. Potem zabieramy się intelekt, może jakieś studia, rzadko wykonywany zawód, może psycholog, reżyser teatralny, z Mińska Mazowieckiego robimy Warszawę, itd. itp. Niestety można się zapętlić, tworzenie kolejnych kłamstw jest o tyle niebezpieczne, że nie mając odzwierciedlania w rzeczywistości i w realnym doświadczeniu, przez swoją multiplikację stają się nie do odtworzenia. Jednak to co prawdziwe, staje się w końcu realne.

Na realność trzeba być gotowym, trzeba umieć ją przyjmować, akceptować, warunkiem jej przyjęcia jest dojrzałość (dzieci tak bardzo lubią bajki i baśnie, ponieważ rozwojowo nie są zdolne do realności, chociaż czasami gdy są zmuszane, konsekwencje widoczne są parę lat później). Czy Adam i Nick byli gotowi na zmierzenie się ze swoją realnością? Absolutnie nie. To przecież chłopcy; i chociaż jeden z nich dojrzewa na naszych oczach, staje się mężczyzną, to w rzeczywistości jego ego pozostaje infantylne przekraczając kolejne progi naiwności, do czego też prowadzi dramatyczny finał historii. 

PN 10 to spektakl o miłości, odkrywaniu swojej seksualności, nachalnym głodzie akceptacji i niestety o dojrzewaniu w świetle monitora komputera. Anonimowość i kłamstwo stają się zagrożeniem dla wszystkich uczestników tego dramatu. Choć jest ich pięcioro, naprawdę jest ich tylko dwóch. 
Oglądając ten spektakl myślę o młodzieży, która godzinami przesiadując w swoich wirtualnych światach traci wiele z realności. Nie dziwi zatem fakt, że potem nie są zdolni do podejmowania decyzji, brania odpowiedzialności za swoje postępowanie, być może niektórzy trafią do specjalistycznych gabinetów. Myślę także o rodzicach, którzy często nie mają najmniejszego pojęcia o tym, czym interesują się ich pociechy w świecie nierealnym. Myślę także o ograniczoności ludzkiej natury, tej ograniczoności „posiadania” relacji z kimś bliskim, o tym ogarniającym lęku przed samotnością i brakiem akceptacji.
Tadeusz Kantor na kilka miesięcy przed swoją śmiercią napisał: „Moja samotność – gdy tak siedzę przy stole i patrzę przez okno na ciemną ścianę Dominikanów – popycha mnie automatycznie do pisania.” A do czego popchnie Adama i Nicka? A do czego popycha Ciebie, drogi widzu?
-------------
Freeday Teatr
PN 10 (adaptacja dramatu Mroczna gra, albo historie dla chłopców Carlosa Murillo)
Reżyseria: Karol Nowakowski
Występują: Joanna Janik, Kamila Krupczyńska, Adam Możdżonek, Karol Nowakowski, Tomasz Adamski

piątek, 16 grudnia 2011

Boska Komedia - finał, u mnie wygrywają Dziady

Waham się pomiędzy Mickiewiczowskimi Dziadami a Iwoną... Gombrowicza. Spektakle kompletnie różne, ale tak doskonałe, że trudno się zdecydować. Jednak pomorskie reminiscencje i jakiś pomorski patriotyzm mną kieruje i palcem po Wiśle prowadzi do Fordonu, by przez Brdyujście Brdą dopłynąć na Starówkę, a potem ulicą Gdańską spacerkiem do Teatru Polskiego wstąpić na kilka godzin. Zatem Mickiewicz.Dziady. Performance w reżyserii i scenografii Pawła Wodzińskiego (poza tym pomyślałem sobie, że kaszubsko - kociewscy wielbiciele teatru  mają do Bydzi rzut beretem, a warto).
Momentami odnoszę wrażenie, ze urodziłem parę lat za wcześnie, oczywiście to bzdura, bo przecież każdy czas jest najlepszy, dla tego który w nim żyje i nie ma tutaj żadnego przypadku. Chodzi mi o to, że mam skażony umysł interpretacją Dziadów... szkołą, niestety reżimową. A potem, kiedy już było wolno na Marię Janion zabrakło czasu, albo też się nie chciało. W teatrze powoli zapomniano o Dziadach. Ostatnio odkurzył je Wodziński, ale jak je odkurzył! Chapeau bas, panie i panowie!
Nie chcę tu ruszać ani Mickiewicza, ani polskiego romantyzmu, bo nie chcę się wygłupić. Odczucia subiektywne... tak. W końcu romantyzm to odkrycie "ja",  nurt zgłębiający doświadczenie konkretnej egzystencji. Romantyzm to coś, co jest utajone, skrywane, wyparte,  przede wszystkim łamane tabu śmierci. romantyzm to ożywienie kultury ludzi wykluczonych, zapomnianych, odepchniętych, to w końcu apologia kultury ludowej, offowej, jakby można dzisiaj powiedzieć. Romantyzm wskazuje ponownie na rzeczy pierwotne, to specyficzna teologia chrześcijańsko - pogańska, niestety również to zwrot ku słowiańszczyźnie, tak obcesowo wykorzystywanej przez reżim. Romantyzm kończy się gdzieś na idei absurdu i groteski ludzkiej egzystencji, finiszując w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na Miłoszu, Gombrowiczu, Konwickim, Wajdzie.
I takie były Dziady. Przede wszystkim grane wśród dziadostwa, dziadostwa na scenie, na widowni i wśród jury. Umiejscowienie sztuki w obozie dla uchodźców, chodź początkowo myślałem, że to noclegownia dla bezdomnych było wręcz hipnotyzującym zabiegiem, odtąd kiedy chór zawodził "cicho wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie" zrobiło się cicho jak w kościele i straszno. No więc te dziady czynią dziady, Guślarz jak nawiedzony kapłan wariuje skacząc między namiotami rozbitymi na scenie. Płonie prawdziwy ogień, aktorzy rozrzucają nasiona, jedzenie i gadają z duchami. Tego z najcięższymi grzechami chór ptaków pałuje bezlitośnie maczetami i czym jest pod ręką, krzesłem, garami, resztkami jedzenia.... oj dostało się chciwcowi.
III część Dziadów to realne więzienie, albo jakaś obskurna noclegownia, absolutnie nie żadna tam cela klasztorna Konrada, do której na szczęście kiedyś udało mi się wejść, chociażby po to, żeby zobaczyć puste ściany, łóżko i krzyż na ścianie (dzisiaj w klasztorze Bazylianów w Wilnie, nomen omen potwornie zniszczonym przez komuchów, znajduje się luksusowy hotel, cela pozostawiona nadal jako atrakcja turystyczna jest nienaruszona). Na scenie panuje absolutny konstruktywizm, cudowne... aktorzy i przedmioty absolutnie rządzą sceną, widzami i całą przestrzenią. Nadmieniam delikatnie, że zazwyczaj rząd pierwszy bywa niebezpieczny. Tym razem siedząc w rzędzie siódmym przyjmowałem z pokorą deptanie, plucie i pot  ekstatycznego Konrada, który akurat wybrał sobie moje krzesło na na performance fragmentu Wielkiej Improwizacji, ale za to co to było za przeżycie! Mistyczne!O!
Improwizacja to autentyczny, indywidualistyczny dramat człowieka. Noszę w sobie Lawę Konwickiego, obrazy z filmu przewijają się jak podczas oglądania slajdów, widzę eleganckiego Holoubka, młodego Żmijewskiego... ale tu na scenie ma żadnych sztuczek, żadnych wizji, tu aktor jest mocą sprawczą przedstawienia (oczywiście reżyser też) i konstruktywizm. Tu jest brud, prowincja, na scenie niemożliwy bałagan i śmietnik, więzienie wręcz naturalistyczne. Konrad jest spocony, pół nagi, słania się na nogach, kompletnie wyczerpany walką z Bogiem. To człowiek zniszczony, więźniowie to nie jakieś słodkie lalki, a chłopy mocne w gębie, o silnej pięści, tylko melancholia coraz to większa ich dopada. Oni, Polacy wykluczeni z procesów historycznych, wykluczeni za społecznych oddziaływań stają się performerami. Tworzą zatem swój własny świat, oparty u Mickiewicza na polityce i religii, a raczej na połączeniu tych dwóch rzeczywistości. Czy my - naród Polski - jest narodem wykluczonym? Na pewno prowincjonalnym, cały czas, nie spełniło się proroctwo Mickiewicza o centrum życia europejskiego, tu w Polszcze. Idea Mesjasza narodu stała się jakimiś majakami deklamowanymi w poważny sposób. Sprzedał nas król Poniatowski, sprzedał Churchill, a Unia też pokazała, że nawet przewodniczenie Wspólnocie, nie daje głosu, gdy chodzi o interesy Francji i Niemiec. Słowianie przybyli na ten kontynent jako ostatni i takie mamy miejsce, ciągle ostatnie. Ewentualnie jedno przed Turkami. Wodziński pokazuje Mickiewicza odartego z heroizmu, jego mesjanistycznej martyrologii, śledzimy tekst w kontekście niżu społecznego, marginesu - to głos ludowy, ale ludu wykluczonego.
Dzięki swoistemu "uwięzieniu" w dawnym języku, języku oryginalnym (trudno sobie wyobrazić, żeby uchodźcy mówili tak poetyckim językiem polskim) możemy się zatrzymać myślami nad pytaniem, co można dzisiaj zaproponować wykluczonym, jakim językiem przemawiać i jaki język im zaproponować. To też jest pytanie do ojczyźnianej współczesnej polityki. Kod romantyczny bywa czasami groźny, czego wyrazem dzisiaj jest język nienawiści.
Co mnie najbardziej poraża w tym spektaklu? Przede wszystkim profesjonalne, doskonałe aktorstwo, aktorstwo przeszywające do bólu, Wielka Improwizacja to mistrzostwo najwyższej klasy, scena Balu u Senatora  wzruszająca do bólu. Pamiętacie pieśń śpiewaną w celi: "zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga". W Lawie była marszową, bojową pieśnią (cudowną i bardzo sugestywną muzykę zrobił tam Zygmunt Konieczny), w spektaklu to okrzyk rewolucji, buntu i zarazem rozpaczy, krzyk absolutnej zdeprawowanej agresji w rytmie ulicy. Doskonała scenografia, bardzo malarska, kapitalny konstruktywizm, momentami w stylu Kantora, co mnie oczywiście zachwyciło podwójnie. Bardzo mądra, przemyślana, i głęboka reżyseria. Mogła czasami przeszkadzać zbyt dużą liczbą symboli, niedomówień, pułapek interpretacyjnych. Trzeba było wysilać szare komórki, aby nie zgubić się w przekazie. Ten spektakl przypominał mi trochę utwór Juliusza Łuciuka "Motto", który mój chór śpiewał 1992 w czasie festiwalu współczesnej muzyki sakralnej w Krakowie (dzięki temu byłem na premierze Nieszporów Ludźmierskich w św. Katarzynie). Ten utwór to absolutna walka głosu z dynamiką rozpisaną na czterech stronach, począwszy od piano, przez poszczególne stopnie dynamiczne, osiągając forte fortissimo, po drodze pokonując makabryczne białe dysonanse, by zakończyć się mezzopiano i wyciszyć jak niewielka flauta nad zatoką w pochmurny, letni dzień przed burzą. Dziady narastają, wybuchają coraz to intensywniej, aby osiągnąć swoją kulminację w Improwizacji. Dysonansem jest Bal u Senatora, gra na emocjach, doprowadza do szału, do chęci zemsty, denerwuje maksymalnie. Potem następuje wyciszenie, refleksja, kibitki, znowu dziady.
Mocnym punktem przedstawienia są wyświetlane fragmenty wykładów, listów, wypowiedzi różnorakich intelektualistów na temat Polski okresu XVIII i XIX ww. Wszystkie one niestety pokazywały Królestwo Polskie jako archaiczną oligarchię, w której wyzyskiwani są zarówno chłopi, jaki mieszczanie, a całe społeczeństwo Polskie to generalnie stado głupców, nieuków, gdzie nawet na szczycie władzy rządzi egozim i anarchia. To też trochę zimny prysznic dla współczesnej władzy. Coś w tym oczywiście jest, ale mnie to rozjuszyło. Zapamiętałem najbardziej tą gnidę Voltaire'a, który o Polsce miał bardzo złe zdanie, wtórował rozbiorom i wyraźnie dawał znać i Katarzynie i Fryderykowi, że Polskę należy jak robaka zdeptać i znieść z mapy Europy. Mam nadzieję, że teraz w każdym polskim domu nastanie ofiara całopalna z wszystkiego, co ma chociażby znamiona volteryzmu, niech zobaczy co znaczy duch słowiański, dziki i nieokrzesany. Priwiet! Bratia w boj! Na zapad! Snositie etu propagandu!

Teatr Polski w Bydgoszczy
Mickiewicz. Dziady. Performance
reżyseria, scenografia Paweł Wodziński
premiera 22 kwietnia 2011

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Teatromoania

To, że Boska Komedia trwa, to wiadomo. łażą ludzie na spektakle, płaczą przed wejściami do teatrów, żeby ich wpuścili, bo oni muszą, ale obsługa bezlitosna wygania, nie zważając na błagalne modły spóźnialskich widzów. Ja w sumie wybrałem sobie same offowe kawałki, poza dzisiejszym może, chociaż też nie, Performance Dziadów to chyba off... W każdym bądź razie plan jest następujący:
czwartek - Lamentacje londyńskie Edwarda Pasewicza w Krakotece (poza festiwalem)
sobota - Jednoręki ze Spokane Martina McDonagh'a w Teatrze Barakah (też poza festiwalem)
niedziela - Iwona, księżniczka Burgunda W. Gombrowicza - Teatr Lalki i Aktora w Opolu (cudne)
poniedziałek - Mickiewicz. Dziady. Performance - Teatr Polski w Bydgoszczy (ziomale dawni)
wtorek - Joanna Szalona Joanny Janiczak - Teatr im. Żeromskiego w Kielcach
I ja mam to wszystko opisać? O nie! Blogowanie daje wolność, że mogę pisać, kiedy chcę, jak chcę i ile chcę. Nie dam się zaszufladkować w teatralnego skrybę. Podjąłem decyzję, że opiszę ten najlepszy, tzn. najlepszy moim zdaniem. Aczkolwiek powinienem być konsekwentny i zająć się krakowskimi spektaklami. Barakah, jak zwykle zachwycający. Można także obejrzeć Anę Nowicką w roli Murzyna. Komedia przepiękna, refleksyjna i kapitalnie grana! Lamentacje, które beznadziejnie wyją w Internecie Senyszyn z Grodzką: tekst rewelacja, ostry jak żyleta, opowiada o tzw. Londyńczykach, reszta średnie (aktorzy i reżyseria). Ale warto zobaczyć. Biegnę na Dziady.

czwartek, 8 grudnia 2011

Żywe pomniki na Kanoniczej, hommage a Kantor

 Gdy wracałem do Wielopola,
zastawałem JĄ w pokoju mojego dzieciństwa...
Z jaką nieomylnością ustawiała umarłe postacie
mojej rodziny...

Zagrzmiał Kadisz, wspomnienie Auschwitz, Treblinki i biednych, małych miasteczek galicyjskich.

Bracia Janiccy podtrzymują
Ostatnią Deskę Ratunku
Dwóch Chasydów podtrzymuje swoim ciałem Ostatnią Deskę Ratunku, obaj drżą od zimna i zapewne "ciężaru" deski. Wzrok głęboki, wizjonerski, na moje nieszczęście utkwiony dokładnie we mnie. Paraliżuje mnie, nie mam odwagi robić zdjęć. Obok przechodzi Wieczny Wędrowiec z swoim emballage w postaci wielkiego plecaka i dwóch walizek. Od wielu lat, każdego roku ten sam obrazek, dwóch Chasydów i Wieczny Wędrowiec, idea podróży i Wielopole (pomysł deski o ile pamiętam pojawił się w Kurce wodnej).

 Potwornie wzruszające. To Bracia Janiccy i Jan Książek, aktorzy Teatru Cricot2, oddają hołd swojemu Mistrzowi. 8 grudnia po wyczerpującej próbie do ostatniego spektaklu, 21 lat temu zmarł Tadeusz Kantor.
Pan Lesław Janicki, przeszywa swoim
 wzrokiem, jednocześnie odgrywa Teatr Śmierci


Pogoda w Krakowie dzisiaj nie sprzyjała: wiało, padał deszcz, chłód, ale widziałem ten happening też w śniegu, w mrozie. To wszystko robi niesamowite wrażenie, kiedy dotyka się, co tu ukrywać, resztek żyjącej historii teatru. Kilku aktorów zespołu przecież nie żyje.


Jan Książek jako Wieczny Wędrowiec,
to w tym obrazie unaocznia się
idea podróży
Dzisiaj znowu spotkałem się z Marią Stangret - Kantor, dostałem od niej katalog z jej pracami. Chwilę rozmawialiśmy o jej niektórych obrazach, o jej ostatniej wystawie w Warszawie. Bracia Janiccy, którym towarzyszył chyba ktoś z rodziny, za zdziwieniem oglądali mój oryginalny program do Umarłej klasy z końca lat siedemdziesiątych.
Fragment programu do Umarłej klasy
ze zdobytymi autografami
Otwarcie wystawy. Miejsce Umarłej klasy zajęła retrospektywa Wielopole, Wielopole urządzone w piwnicach i archiwum Cricoteki, nie robiłem zdjęć bo tłum ludzi nie pozwalał na spokojną pracę ani na odpowiednią kontemplację. Za parę dni tam wrócę. Prezentacja robi jednak wrażenie, szczególnie scena Ostatniej Wieczerzy i Golgoty. Do tego oczywiście świetne zdjęcia, plakaty ze spektakli.

środa, 7 grudnia 2011

W Mocaku kolejna wystawa - "Podróż na Wschód"

Yaroslava-Maria Khomenko Kolekcja uścisków
To jest jednak niesamowite miejsce, nie ma nic krakowskiego, żadnej dulszczyzny, znamion prowincji; nie ma tu przysłowiowej magii, klimatu Krakowa, czy zabytkowego muzeum. Tu wszystko jest nowoczesne, od architektury ze swoją powalającą przstrzenią, po rewelacyjne wystawy sztuki współczesnej. To naprawdę obowiązkowa wizyta przy okazji zwiedzania miasta, a tym bardziej że sąsiaduje z jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Krakowie, czyli z Fabryką Emalia Oskara Schindlera. Króluje tu oczywiście sztuka nowoczesna na najwyższym poziomie.

Ostatnią z otwieranych wystaw sezonu jest projekt Podróż na Wschód, prezentacja liczących się artystów bardziej młodego niż starszego pokolenia, już liczących się w Europie. Można podziwiać prace reprezentantów z Polski, Ukrainy, Armenii, Azerbejdżanu, Gruzji, Białorusi i Mołdowy. W Krakowie można zobaczyć tylko część wystawy, bo projekt ten obejmujący ponad 40 artystów, przygotowywany przez rok, miał swój finał w Białymstoku był jednym wielkim świętem sztuki. Nie do odtworzenia.
Orkhan Huseynov Splash, 2011              
Trudno analizować całą wystawę, bo jest w niej bardzo wiele wątków, począwszy od rozliczenia z historią stalinowską, po parareportaże czy videoarty skupione na problemie płci czy seksualności, od polityki przez przegląd społeczeństwa, skończywszy na etyce. Mimo to, każdy kto zwiedza tą wystawę zachowuje się jak turysta w Egipcie... to jest jednak egzotyka, ty, bardziej, że prace tych artystów są pokazywane w Polsce po raz pierwszy.
Najbardziej jednak rozwaliła mnie praca polskiej rzeźbiarki A. Bielawskiej Budzimy się rano, aby zobaczyć wschód słońca oraz Obroty rzeczy. Były to po prostu koce, dokładnie: pierwsza praca to koc, przyczepiony do ściany, jak to robiliśmy budując namioty będąc dziećmi, a ta druga to warstwowo ułożone koce, które lekko w jednym  rogu się odginają. Na wernisażu spragniony siedzenia młody człowiek, chcąc skupić się na wyświetlanym na ścianie filmie, raczył na wspomniane dzieło sztuki usiąść, czym oczywiście wywołał wrzaskliwy protest autorki pilnującej skrupulatnie swojej pracy... i słusznie, bo co będą dupami siadać na kocyki! Wywołało to oczywiście totalny śmiech, tych tylko którzy się zorientowali, no ale właśnie po kiego wała przynosić do galerii koce? Otóż taka jest sztuka współczesna, nieodgadniona, kompletnie przekraczająca skostniałe, zapyziałe, uwięzione w swoich schematach MYŚLENIE i ODCZUWANIE. Pozwólcie, że zacytuję kuratorski opis kocyka w kratkę:  "Praca Alicji Bielawskiej została wykonana ze zwykłego domowego koca, którym można się przykryć albo zabrać na piknik. Miękka wełniana tkanina została usztywniona i oparta o ścianę, stając się niejako architektonicznym schronieniem. Przywołuje wspomnienie dotyku tkaniny, przyjemności towarzyszącej otuleniu się ciepłym pledem czy leżeniu na miękkiej powierzchni materiału, stając się psychicznym i cielesnym echem chwili rannego przebudzenia."  

A. Bielawska Budzimy się rano...
Obrót rzeczy
Mówi to teraz troszeczkę? No właśnie czy to więc chodzi o kocyk? Absolutnie nie, równie dobrze mogła to być kołdra, poduszka, pled, poranna kawa, nagi/a partner/ka leżący/a w łóżku (o to byłoby super). W tej prezentacji chodziło więc o emocje ewentualnie o indywidualną relację z przedmiotem, moje ciało, a poranne doznania. Ile to trzeba się namęczyć żeby to rozgryzać.
Ta wystawa ma jeszcze jeden pozytywny aspekt, zmierzając ku niej przechodzi się przez akcjonizm, Podróż na Wschód jest jak oddech świeżego powietrza, jak smak lodów waniliowych w upalny dzień, pomimo gęby Stalina!
Dla zainteresowanych szczegółowy opis:
 http://galeria-arsenal.pl/media/2011-08-05_PodrozNaWschod/Broszurka-Na-wschod-010811FINAL.pdf

PS.To a propos tej wystawy wygrałem konkurs organizowany w Mocaku. o!

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Halny zawiał Schimscheinerowi w oczy.... i nic!

Jestem pełen mieszanych uczuć wobec tego co wydarzyło się wczoraj w na scenie ratuszowej Teatru Ludowego (w końcu mam temat i mogę sobie popisać). Nie wiem do końca co widziałem, ale kompletnie zmieniłem zdanie o aktorze, o którym myślałem nie za intensywnie, a to z prostych względów: sitcomy zwyczajnie w świecie nie pokazują możliwości, nie ma na to czasu. Przeglądając dzisiaj internet w poszukiwaniu informacji o Schimscheinerze wielu ludzi uważa go za człowieka bardzo ludzkiego, naturalnego, wręcz fantastycznego. I ja się do grona tych osób przyłączam i to w sposób żarliwy, wara od Tomasza Schimscheinera!
No to od początku; kupony, tym razem od bogatej firmy, zamienione na bilety na "Zwierzenia pornogwiazdy" Erica Bogosiana, w reżyserii Sławomira Chwastowskiego. Monodram w wykonaniu wspomnianego aktora. Bogosian wprowadza widzów w swój "cięzki" i sążnisty tekst piosenką Eminema, pełną wagin, cycków, pierdolenia wszystkiego co się rusza, narkotyków refrenując o mój święty Hollywood, brzmiące trochę jak litania do wiecznie trwającego lecz zmiennego show-businessu. Niestety tekst Bogosiana tym razem bardzo poważnie sięgnął bruku. Tym brukiem jest o zgrozo, banał dla niedzielnych turystów teatralnych, bo na pewno nim nie jest dla wyrobionego klienta krakowskich teatrów. Bogosian próbuje skonfrontować problem reality-show, zadomowioną, ale już nieco przestarzałą formą upodlenia ludzi jak np. Big Brother. Ponadto autor wkłada bohatera monodramu w rozliczne role związane z tym oto mass medialnym szałem: a to producenta, a to reżysera filmów porno, a to aktora na krawędzi, a to siebie samego, a to zwariowanego fana - artysty (brakuje jeszcze jurora śpiewającego programu, ale Bogosian tego jeszcze nie znał, kiedy pisał dramat). Bohater jest jednym z anonimowych, zwykłych ludzi, który nagle staje się medialną gwiazdą za cenę sprzedaży swojej intymności. Sprzedajność swojej duszy i ciała za cenę sukcesu w świecie dla zwyczajnego człowieka jest zupełnie czymś obcym. Ale czy naprawdę zupełnie obcym?  Przecież świństwa zdarzają się w każdym zawodowym środowisku, nawet w pokoju nauczycielskim. Tu pokazuje się jedyny plus tego dramatu (tu myślę o Bogosianie), ten tekst może być uniwersalny, ponieważ to moralność przewrotna i to potrójnie: najpierw obnaża realnych uczestników show-businessu, dwa obnaża każdego w pogoni za sławą, albo za sławnym (bo przecież przyszło zobaczyć się znanego aktora i we wnętrzach zabytkowej wieży ratuszowej w samym centrum Głównego Rynku, między jednym kuflem piwa, a setą wypitą przed spektaklem w przylegającej do teatru restauracji), trzy to sprzedajność każdego z nas, widza, albo i tego co do teatru nie chadza, bo jest zajętym sprzedażą.
Niestety te dość banalne przemyślenia o tym, że współczesna telewizja czy kultura masowa nas ogłupia (bo taki jest najbardziej ogólny morał z tej bajki) to my wszyscy wiemy już od dawna. Europa miała w tym czasie kiedy powstawał ten monodram zupełnie inne problemy i inne ma też teraz. Myślę, że dla nas dramat amerykański jest zwyczajnie za słaby i za prymitywny, za bardzo wprost. To zwłoki pisarskie autora. Powinno zakazać się amerykańskiej masówki, sztuki, filmu, wszystkiego, żebyśmy w końcu się obudzili i wrócili na swoje pierwsze miejsce prekursora kultury! O Europo zalewana chłamem amerykańskim, powstań do boju! Ufff , dobrze, że mamy Serbię, Izrael, Wyspiańskiego, Mrożka...
Ale warto "Zwierzenia pornogwiazdy" zobaczyć z innego względu - jakim jest AKTOR. Schimscheiner jest wirtuozem, robi wszystko, żeby dźwigać ten tekst, do tego stopnia, że utożsamia się z nim niemal metafizycznie (głównego bohatera nazywa swoim nazwiskiem).  Poszczególne sekwencje są dość krótkie, więc ON wciela się co chwila w inne postaci, to jest niesamowicie dynamiczne, kiedy widzi się go pod koniec spektaklu ociekającego potem niewątpliwie odnosi się wrażenie, że chłop wyrobił swoją normę.
Wielu reżyserów stosuje zabieg interakcji z publicznością. Tu także mieliśmy z nim do czynienia, niestety stało się tak, że widzowie prawie, albo i do końca "położyli" spektakl. W pierwszym rzędzie znalazł się jeden z typów zatytułowany "władca świata" (pewnie dorobił się na wulkanizacji, albo produkuje nakrętki do plastikowych butelek). Niestety zachęcony interakcją aktora z publiką oraz wypitym wcześniej kufelkiem z setką, sprowokował kompletnie idiotyczną dyskusję z Schimscheinerem, nie z bohaterem sztuki, chociaż mogło się tak na początku wydawać, ale z osobą pana Tomasza. Było to tak potwornie żenujące i płytkie, że wielu widzów wręcz wymiękało zawstydzonych. Najgorsze było to, że Schimscheiner ratował spektakl i sam tekst (obojętnie co nim sądzę) jak się da, cudownie improwizował z pozycji bohatera sztuki, jednak "gość" przywalając mu tekst: "na razie przegrywasz" wyrwał mu oręż aktorski z dłoni... i się zaczęło. Do tego za mną słychać było różne wtórowanie, np. "zmień koszulkę", czy "fajne okulary". W pewnym momencie Schimscheiner stracił cierpliwość, zerwał całą sekwencję (nie było też sensu jej ciągnąć i słusznie), zapanował nad towarzystwem dość brutalnie i jakoś, a raczej genialnie dobrnął do końca. Myślę, że ta sytuacja dała mu jeszcze większego kopa by, nie tyle żeby zawstydzić, ale zamordować paru niewygodnych widzów swoją klasą i wirtuozerią. Halny, który od wczoraj delikatnie hula po Krakowie nic mu nie zrobił, najwyżej zdenerwował.
Zastanawiam się co sprowokowało tą sytuację, co się tam naprawdę zadziało? W oddziaływanie tekstu nie wierzę, natomiast w oddziaływanie Tomaszowego tekstu, jak najbardziej, czyżby on sam to sprowokował? Sztuka grana już sześć lat znudziła się i może troszeczkę ją podkręcić...? Nie wydaje mi się... A może jak już wspomniałem to rzecz dla niedzielnych widzów teatralnych, od których za wiele nie można wymagać, a którzy doskonale odczytają Bogosiana, może wezmą go zbyt osobiście, przykleją do własnego życia i się załamią, a frustracja rodzi agresję... Właściwie to widziałem dwa przedstawienia: ten zaplanowany i ten drugi, spontaniczny. Oba warte obejrzenia, ale spontaniczność wolałbym w innym wydaniu, tak samo jak obejrzałbym Schimscheinera w czymś bardziej subtelnym.

PS. Halny wieje, pogoda zmienia  się jak w kalejdoskopie, Kraków już oświetlony świątecznie

piątek, 2 grudnia 2011

Ploteczki, czyli post informacyjny

Usiadłem dzisiaj do bloga i stwierdziłem, że nie umiem pisać tak zwyczajnie, o tym co jest dookoła, co się dzieje, kiedy nic się nie dzieje, muszę mieć jakieś bodźce, ale tym razem chyba mam za dużo bodźców zwykłego, robotniczego dnia. A wiem, że to moich domowników w Tczewie interesuje najbardziej (mamo, tato, braciszku, bratowo.... pozdrawiam!)

 Trójskok, (modelka Jola)
 Najważniejsza sprawa to fakt, że po wiatrach wreszcie można w Krakowie oddychać, ale zdaje się, że nie na długo, bo powietrze znowu jest nieruchome, poza Kurdwanowem (taka blokowa dzielnica, ma swój mikroklimat).
Rano zadzwonił domofon, listonosz przyniósł mi przesyłkę z Mocaku (Muzeum Sztuki Współczesnej), której się zresztą spodziewałem, bo to nagroda za konkurs, w którym brałem udział. Wielkiego halo to tam nie było, ale ładny katalog dostałem i.... pocztówkę z papieżem! Oczywiście to zdjęcie obrazu R. Bujnowskiego Papież 2002, w każdym bądź razie zdziwiłem się niesamowicie, bo liczyłem bardziej na zdjęcie z kolekcji Ane Lana. ale i tak byłem zadowolony, bo to mój pierwszy w życiu konkurs, który wygrałem.
Wczoraj przyjechala do łazienki szafka, w końcu! Jest pomarańczowo - stalowa, wygląda klasycznie, ale dzięki kolorom ma niezły look. Oczywiście po montażu, w którym na szczęście nie musiałem za wiele brać udziału, przyszedł czas na wielkie sprzątnie, niby łazienka, a cała chałupa w rozsypce.
Bez tytułu, interpretacja dowolna:)
Powoli kończy się mój kurs foto, nad czym trochę ubolewam, bp przede wszystkim dużo się tam nauczyłem no i poznałem kilka fantastycznych osób, co w mojej sytuacji jest dość ważne (jednak człowiek zwierzęciem stadnym jest). Ostatnie zajęcia to fotografia z modelką, pierwszy raz w życiu miałem okazję fotografować kogoś kto pozuje profesjonalnie, chociaż dziewczyna i tak była trochę spięta, bo stado samców nieustannie ją otaczało i trochę uroczo koguciło. Podejrzewam, że będę naukę kontynuować. Fotografia jest jednak pasjonująca i nie chciałbym, żeby to skończyło się tylko na tym etapie, chcę czegoś więcej. Idę w miasto... pogoda dopisuje...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lalki, kukły, maski, maszkarony i Chagall

Marc Chagall Ślub
Na początku trochę się bałem, bo zły kelner patrzył na mnie tym martwym, malowanym wzrokiem, dziwnie się poruszał i nie wiedziałem czego będzie ode mnie chciał. Niewiedza rodzi strach. Był zbyt blisko, naruszał moją przestrzeń, a to wszystko przez miłą panią w rezerwacji, bo dała mi pierwszy rząd, żebym miał dobre wrażenia. Jednak lepiej byłoby gdzieś w piątym rzędzie. Znacie Chagalla? Każdy zna, chociaż troszkę, jego Witebsk, żydowskie rytuały, śluby, pogrzeby, latające woły, wielgachne koguty, mitologię wsi żydowsko-rosyjskiej. Teatr Lalki, Maski i Aktora GROTESKA dwa lata temu zrobił premierę spektaklu Hommage a Chagall (fr. W hołdzie Chagallowi) w reżyserii Alfreda Weltscheka, przeznaczonego dla widzów dorosłych. Jakież to piękne. Byłem pierwszy raz w życiu w teatrze lalki, w zasadzie mógłbym w egzaltacji wykrzykiwać jak dziecko, czego tam nie było: zły kelner, Chagall z Bellą, źli sowieci, rodzina która nie chciał się zgodzić na ślub, krowy, koguty, latające konie, latający Żydzi. Po prostu ożywione obrazy... i tyle. Ale jak zrobione! Fantastyczna multimedialna oprawa, kilka planów akcji, żydowska muzyka (szkoda, że zagrana głównie elektronicznie), wielkie i małe lalki, kukiełki, pacynki, marionetki.... no i te maski. 
W czasie spektaklu nie padło ani jedno słowo, widz otrzymuje dawkę wrażeń obserwując ruch, przepiękną grafikę komputerową i słuchając mużyki: spektakl dla wzrokowców.
Hommage a Chagalle to rzecz o miłości Marca i Belli, miłości potrafiącej przeciwstawić się światu, absurdalnej polityce, fatalnym wydarzeniom wojny, sowietyzacji; reżyser umiejscowił akcję głównie w witebskich reminiscencjach, w których tłem są dość metaforycznie, ale też i metafizycznie potraktowane najważniejsze wydarzenia, minionego XX wieku (obie wojny, emigracja, stalinizm). W czasie spektaklu ogląda się obrazy Chagalla (warto zajrzeć do albumu czy internetu), które po chwili ożywają i zaczynają grać, grać aktorem, lalką, ruchem, przedziwną przestrzenią, no i niesamowitymi efektami multimedialnymi. To wszystko razem przenosi widza w świat realistycznej, w jakimś sensie historycznej, ale jednak baśni.
Życiorys Chagalla pewnie dostarczyłby materiału na kolejnych dziesięć wystawień. Weltschek skupił się jednak na miłości, przedstawiając jej potęgę, przypomina mitologiczną, wręcz biblijną jej zależność. Miłość artysty i Belli staje się miłością Pierwszych Rodziców, to apoteoza prawdziwej miłości. Wyszedłem z teatru bardzo pozytywnie nastawiony, a przede wszystkim zachwycony kolorem i marionetkami. W przyszłym roku Groteska będzie gościła festiwal Materia Prima, już nie mogę się doczekać tych wszystkich figur, kostiumów, marionetek. 

piątek, 25 listopada 2011

Przebieżawszy dwie ważne wystawy

Usłyszałem dzisiaj, że nad Krakowem spowija się smog, w którym dopuszczalne normy przekroczone są sześciokrotnie. Zabroniono nawet dzieciakom przedszkolnym wychodzić na spacery. Niestety na moim osiedlu, które otoczone jest domkami jednorodzinnymi, unoszą się często syfiące dymy. Powietrze bywa zawiesiste i zwyczajnie śmierdzące. W takie dni jak dziecko, zamykam się w domu. Dzisiaj spędziłem cały dzień w kuchni przygotowując małe przyjęcie dla gości. Była smakowita kuchnia amerykańska i babka gotowana, jedyne ciasto jakie umiem zrobić - nie przypali się i zawsze wychodzi, a przygotowanie go to żaden wysiłek.
Aresztowanie Brusa w czasie performance. Szedł z placu,
na którym Hitler ogłosił Anschluss w kierunku Stephanplatz.
Nie dokończył spaceru. Purytanie nie zdzierżyli
Gęste powietrze sobie wisi, ale w Krakowie artystyczny dym jest potężny i daje się we znaki. Już samo to, że wystawę Turner - malarz żywiołów od jej początku (15 październik) odwiedziło 26 tysięcy ludzi, to dla mnie liczba niewyobrażalna, a Mocak (Muzeum Sztuki Współczesnej, z ang. Museum of Contemporary Art) w ostatnią niedzielę zarejestrował 1600 zwiedzających, Narodowe około ośmiu. A czegóż to ci ludzie tam szukają? Od czasu do czasu słyszy się w mediach, że jakieś ważne wystawy mają miejsce w Polsce. Na pewno głośno było o Turnerze, pisałem o nim jakiś czas temu, bo też i wystawa świetna. Natomiast to, co obecnie przyciąga ludzi to Katarzyna Kozyra i akcjonizm wiedeński. Sztuka współczesna na najwyższym poziomie, totalna ekstraklasa. Mocak to jedno z moich ulubionych miejsc w Krakowie. Gmach o przedziwnej  konstrukcji, pełnej wielkich przestrzeni, betonu, szkła, przyjemnej kawiarni i wyjątkowej artystycznej księgarni. To tam adepci sztuki nowoczesnej wystawiają swoje prace, jeżeli oczywiście muzeum je zakupi, a starają się ogromnie.
Do Krakowa zagościł akcjonizm w wydaniu wiedeńskim. "Na wystawie Akcjonizm wiedeński. Przeciwny biegun społeczeństwa prezentowane są prace z kolekcji austriackiego Essl Museum. Tytuł wystawy zapożyczony został z wypowiedzi jednego z wiedeńskich akcjonistów – Otto Muehla:  „W moich akcjach wyszedłem początkowo z założeń artystycznych, ale teraz widzę wszystko coraz mniej jako sztukę. To, co robię, jest raczej czymś w rodzaju przeciwnego bieguna społeczeństwa”.
Brus ze swoją córką: stare i nowe życie otoczone
bezpiecznymi niebezpiecznymi przedmiotami.
Zaprezentowany wybór prac podkreśla zaangażowane postawy artystyczne. Pokazuje sztukę jako narzędzie społecznej negocjacji na tle przemian społeczno-politycznych zachodzących od lat sześćdziesiątych XX wieku. Jest to pierwszy w Polsce tak duży pokaz akcjonizmu wiedeńskiego." Tyle cytatu ze strony Mocaku, zobaczyć tam można dzieła Güntera Brusa, Ottona Muehla, Hermanna Nitscha, Rudolfa Schwarzkoglera. Chyba najbardziej znany jest Muehl, ale ja akurat wcześniej słyszałem o Nitschu i to on jest dla mnie gwiazdą tej wystawy. Istotne jest to, aby zwrócić uwagę, na podtytuł prezentacji: przeciwny biegun społeczeństwa. Bo w zasadzie z czym się tam spotkałem? Nie mdlałem przy niektórych pracach jak moja towarzyszka (np. przy faszerowaniu odbytu kobiecego), nie odwracałem głowy od samookaleczającego się Brusa (genialne malarstwo ciała), rządzi tam błoto, krew, czasami odchody, zabijane zwierzęta, autodestrukcja i niewiarygodnie silny przekaz artystyczny, psychologiczny (akcjoniści korzystali z psychoanalizy) i treściowy. Każdy laik nie mający kontaktu ze sztuką intuicyjnie odczyta sens dzieła bez najmniejszego problemu. I do tego dostanie w twarz, zostanie spoliczkowany bez mrugnięcia okiem. To art nagi, bez skorupy, żadnego tam dumania, osoby który żyją w maskach, skorupach, są z natury lub z wyboru drobnomieszczańskie, będą zbulwersowane, będą darły ryja: na krzyż z nimi! - co też się w praktyce stało, (Brus za niewinny performance - wymalowany na biało, z czarną krechą wzdłuż ciała, wyglądająca jak pęknięcie - pomaszerował w miasto - został aresztowany, koniec końców wyrzucono go z Austrii, zamieszkał w Berlinie). Takie osoby doskonale zrozumieją intencję i przekaz, ale będzie on na tyle silny, że odepchną go, bo zabiera im zasrane (a propos...) poczucie bezpieczeństwa. Nie przyjmą też absolutnie rytualizmu religijnego genialnego Nitscha, choć bardzo awangardowi krytycy sztuki, uważają, że sprzedał się komercji.
Jedna z finałowych, rytualnych prac Nitscha
A zatem jest rok 1962 i czworo artystów zaczyna robić akcje w Wiedniu, czyli najbardziej drobnomieszczańskim mieście na świecie, powstaje tam, gdzie nie powinien się narodzić, dlatego jest to prąd tak ważny dla sztuki. Dzisiaj jego odbiciem jest ruch Oburzonych, ta sztuka żyje. Nitsch jest już artystą oswojonym  zaakceptowanym! Świat się zmienił, ale wystawa, którą można do końca stycznia oglądać porusza bardzo mocno. Zafascynował mnie akcjonizm, wystawa jest fenomenalna, okraszona filmami z Teatrem Orgii Misteriów H. Nitscha. Jedno z takich przedstawień odbyło się w budynku sławnej Wiener Secession; pomyśleć, że krew spływała tam na płótno z wysokości mniej więcej drugiego piętra, lana przez asystentów, a zbierana do misy ofiarnej na parterze. Zajrzyjcie do mojej galerii, zrobiłem tam kilka zdjęć. A poza tym polecam koniecznie link do trailera opery Św. Franciszek z Asyżu - to jakby retrospekcja jego twórczości.
- opera św. Franciszekhttp://www.youtube.com/watch?v=5Vh3q2mugKM
https://picasaweb.google.com/101230993984490665311/20111116MocakIAkcjonizmWiedenski

Maski, a naczelna głowa to fragment kostiumu cheerleaderki
A nasza berlińsko - warszawska Kaśka Kozyra? Cudownie pojechana, ileż to naśmiałem, radochy po pachy a i myśli egzystencjalne się pojawiły. Najśmieszniejsze to to, że to wcale nie bulwersuje, stara baba ze sztucznym fjutem to awangarda?  W latach dziewięćdziesiątych Kozyra uznana została za czołową artystkę nurtu tzw. sztuki krytycznej, głównie za sprawą dotykania społecznych tabu (śmierć, choroba, nagość), zazwyczaj związanych z kwestią ciała (chorego, starego, nieobecnego w publicznym dyskursie).Tym samym znalazła się  pod lupą, szczególnie mediów, a ludzie ciekawi co też nowego wymyśli? Nie chcę o niej za wiele pisać, bo jej twórczość jest szeroko znana.  Opowiem o wystawie. Główny pawilon wystawowy na parterze, cały zaczerniony tkaniną, przez to osiąga się wrażenie skupienia, ale i jakiejś żałoby. Wszędzie porozstawiane telewizory, projektory, przygotowana mała sala kinowa. Można spokojnie siedzieć na krzesłach, pufach i oglądać wszystkie videoarty, filmy, performance. Ta cisza i czerń powodują, że człowiek natychmiast otwiera się na nowe doznania.

sobota, 19 listopada 2011

Byłem na Biesach.... i nigdy tam już nie powrócę

Andrzejowi

O Boże jak ja czekałem na Biesy wystawiane na Scenie STU, a jak bardzo się rozczarowałem to przechodzi ludzkie pojęcie. Panie Jasiński, zrobił pan gniota i to za 100 PLN, mogłem za to mieć trzy bilety do innych teatrów, albo 2 do Starego. Ale zacznę od początku.
Bilecik na Biesy Dostojewskiego kupiłem jakieś dwa miesiące temu, cena okropna, dla mnie wręcz, jak dla innych nestorów i wielbicieli teatru - niedopuszczalna - tylko dlatego, że występuje tam obsada "Na dobre i na złe"? Czyżby Jasiński, jako też biznesmen (Scena STU jest teatrem prywatnym) hołdował komercyjnej zasadzie, że do teatru chadza się na gwiazdy, a nie na dobry spektakl? Przecież kiedyś był pionierem rozwiązań reżyserskich, z Kantorem, z Grotowskim zapraszany na słynne festiwale, chciażby do Shiraz, a tu coś takiego! Dla mnie, jak i dla wielu reżyserów taka XIX - wieczna formuła teatru dawno się wyczerpała. Wysłuchiwanie onanizujących się słowem aktorów to za mało, książkę - mogę poczytać w domu, i to we własnej interpretacji, rodzącej się w mojej głowie.
Spektakl trwa 4 godziny, z czego pierwszy półtoragodzinny akt, to scena salonowa u Barbary Stawrogin, bogatej zdziry. Nie wiem czemu to miało służyć. Mam wrażenie, że Jasiński zrobił z widzów głupków, którzy nie mają pojęcia o Dostojewskim. Przez półtora godziny wprowadza w realia społeczno - polityczne Rosji, przecież kurde wszyscy to znają i wiedzę mają dostateczną. Może to miało służyć temu, żeby aktorki sobie pograły. Urszula Grabowska (Lizawieta) powiedziała raptem dwa zdania i ciągle przechadzała się do scenie stukając obcasami, inny aktor (Liputin) głupkowato podśmiewając się z każdego wywodu innych uczestników akcji, zamienił może dwa słowa. To miało potęgować atmosferę grozy? Może. Ja skoczyłem na fotelu, dopiero kiedy gruchnęła nagle jakaś muzyka, tani efekt, skuteczny, ale żałosny. Czytanie spowiedzi Stawrogina... mało brakowało, a przynieśliby książkę i kazali ludziom czytać. To było jedno wielkie gadanie, gadanie, perfekcyjne, aktorskie granie, nic poza tym. Mając taki materiał jak Dostojewski można było pokusić o coś znacznie więcej. Nudy, nudy.... wyszedłem wkurzony po drugim akcie, machając ręką na wydane 100 PLN.
Najjaśniejszą gwiazdą na pewno jest Radosław Krzyżowski (Stawrogin) dość komiczny Krzysztof Piątkowski (młody Wierchowieński). Grają na najwyższym poziomie, szczególnie Krzyżowski. To jakby napisane dla niego, był faktycznie wredny, złowrogi, doskonały, absolutne uosobienie zła. Ale mnie to wszystko nie przekonało. Nie mam w sobie postawy, jaką wykrzykiwał w TV Jasiński: "kochajcie artystów"... tylko za co? Za to, że są, czy za to, kiedy pokażą coś wyjątkowego. Nie mam w sobie postawy ukłonu przed gwiazdą z TV, bo ja tego człowieka nie znam, nie mam żadnej relacji, ja to olewam, szukam w teatrze czegoś innego, na pewno nie perfekcji aktorskiej samej w sobie.
A moim ziomalom po cichu powiem, że tam ciasno jak cholera, siedziałem pod sufitem, kiedy zaczęli kadzić (rzecz dzieje się też w cerkwi) o mało się nie udusiłem. Układ sceny (znany z telewizyjnych benefisów) niestety nie pozwala dokładnie obserwować akcji, dla klaustrofobów miejsce raczej niekorzystne. Następnym razem zastanowię się trzy razy, zanim się tam wybiorę.

piątek, 18 listopada 2011

"Stopy, uda..." w nowej odsłonie Freeday Teatr

Znowu weekendowy teatralny maraton, ale co ja za to mogę, skoro kocham teatr, a tu wreszcie mogę wyżywać.  Tym razem bardziej oficjalnie o spektaklu Karola, który jeszcze grany był na Wietora.
Ekipa aktorska Z. Nowogórska, A. Korfel, M. Żak, D. Rusek
Freeday Teatr zafundował odświeżony spektakl Stopy, uda i inne wstydliwe części ciała po kilkumiesięcznej przerwie. Kolejny społecznie zaangażowany temat, z którym pewnie (można powiedzieć bez fałszywego udawania) boryka się każdy człowiek - odchudzanie, nienaganna figura i wszelkie fiksacje związane z nienagannym wyglądem.  Ale czy tak naprawdę jest to spektakl o cielesności? Absolutnie nie... To dadaistyczne zmierzenie się ze współczesnym emballage, mającym na celu zwrócenie uwagi widza, na problemy o wiele istotniejsze niż kilogramy tłuszczu kryjące się pod skórą. Po części to także psychoanaliza tekstów internautów, wiecznie odchudzających się - przeważnie - kobiet. Każda z nich mniej lub bardziej świadomie dociera do swojej głębi, dając widzom wgląd w ich życiorys: relacje z rodzicami, "złe miłości", metody wychowawcze, lęki, małe kłamstewka, samotność. To kobiety uwięzione, uwięzione nie tyle w swoich ciałach, ale myśleniem o swoich ciałach, zafiksowane, podejmujące coraz bardziej ryzykowne działania, którym przyświeca jeden cel: płaski brzuch (i nie tylko).
W jakimś stopniu każdy odnajdzie tam siebie. I niech nie myślą mężczyźni, że to nie o nich! Wręcz przeciwnie, przyglądając się motywacji tej wiecznej gimnastyki, można znaleźć dwa źródła: pierwsza to zdobycie faceta, druga to utrzymanie go przy sobie. Żebraczki miłości, niekochane w dzieciństwie, niekochane w szkole, niekochane w pracy, nauczyły się jęczeć, żebrać o dobre słowo, o uczucie, walczyć ze sobą, żebrać by poczuć się bezpiecznie, by poczuć się akceptowaną. Czy mężczyźni są inni, nie... ewentualnie piją, dlatego wśród uzależnionych osób więcej jest mężczyzn aniżeli kobiet.
Fragment spektaklu, zdjęcia z próby w galerii
Chcemy czy nie chcemy, gdzieś w tle pojawiają się pytania o kondycję człowieka, którą można rozpisać między podstawowe pytania egzystencjalne: kim jestem, skąd pochodzę, dokąd zmierzam, co mnie warunkuje. By znaleźć odpowiedzi trzeba mieć odwagę, czy bohaterki forów internetowych ją mają? To trzeba samemu ocenić.
Co jeszcze czeka widza na "Stopach"? Fenomenalne zabiegi reżyserskie, widzowie są zaproszeni do grania, rodzi się wieź między miedzy postaciami a widzami, można pogwizdać, zaklaskać, zatańczyć, krzyknąć, jak to bywa w otwartym i offowym teatrze. Sekwencje z widzami dostarczają wielu wrażeń, ale to trzeba zobaczyć i sprawdzić na sobie osobiście... Cudownie, energetycznie grają:  Agnieszka Korfel, Zuzanna Nowogórska, Dominika Rusek, Magdalena Żak. Wspominałem już o młodych aktorach pisząc o Nadieżdzie 11/2. Dziewczyny i tym razem nie zawiodły, profesjonalne do bólu, grają przeszywająco, bez kompromisów, w jednym momencie są seksowne, uwodzące, by po chwili stać się monstrum ujadania i obżerania.
Jednym zdaniem: trzeba to zobaczyć, ponieważ Stopy, uda... to podróż w stronę samoakceptacji, dla wszystkich którzy się frustrują swoją osobistą historią - pozycja obowiązkowa, pomoże, bo mamy dobre ciało. 

środa, 16 listopada 2011

Małe wydarzenia - lekarz

Nie samą sztuką żyje człowiek, zwłaszcza, że termin pierwszej w historii wizyty u kardiologa w Szpitalu Jana Pawła II, czy tzw. klinice właśnie nadszedł. Poradnie akademickie zazwyczaj są okupowane, tłumy ludzi, hałas, brak dokładnych terminów... właśnie z tego powodu w Gdańsku przeniosłem się do prywatnej przychodni kardio, na szczęście dzięki znajomości mojego pierwszego operatora, lekarz zapisał mnie na NFZ (Darek - dzięki za wszystko!). Pełna kulturka, wizyta na godzinę, szczegółowe badania i konsultacje co pół roku. Rozbestwiony taką opieką zjawiłem się w klinice, drugi w kolejce, godzina 9.00. Ucieszony, że za pół godziny do domu, czekam wizyty.
No i się zaczęło: ktoś bardziej chory ode mnie, lekarza jeszcze nie ma. "Elektrycy" (technicy elektrokardiologii) zapisują mnie co najmniej 30 minut, formalności brrrr. Musiałem wyjść bo ktoś zemdlał (generalnie geriatria). Jakieś baby - góralki kłócą się niemiłosiernie, a niby to chore na serce. Wracam; jest problem bo mieszkam w Tczewie, a nie mam meldunku, tłumacze, że jestem małopolska kasa chorych, bo się przeniosłem, a meldunek nie ma nic do rzeczy. To pan się nie będzie meldował? Nie, a po co? To co tu zrobić? Mówię, jeszcze raz, że małopolska. Nie rozbierać się, nie trzeba. Siedzi wygodnie, luźno, wyciągnie rękę, ciśnienie 100/60, niskie, bo pogoda jaka była każdy wie, łeb boli jak bania. Nie opiera się o ścianę, luźniutko. Kładzie skaner, proszę, żeby nie wyłączać, bo wtedy mam zawroty głowy i wrażenie, że umieram. Po 10 sekundach zdejmuje skaner. Tak szybko? Tak, pan patrzy na ekran, a tam wychodzi moje serce, moje życie z ostatniego roku, moje klisze pamięci zapisane na elektrokardiogramie. Siedzi prosto, luźno, kładzie kółko, którego nie znam, bezprzewodowe. To ustawia parametry, zresztą są w porządku. Weźmie kopertę i czeka pod piątką, profesor już jest. Przyjdzie za półtora roku, szybciej nie trzeba, chyba, że coś będzie zielenieć albo jak będzie sinieć, wie przecież dobrze. Tu ma numer MIP, kiedy zadzwoni zawsze poda ten numer. Do widzenia.
Czeka na lekarza, czekam na lekarza. Sprzęt mają rewelacyjny, myślę z zadowoleniem. W kolejce do lekarza jestem pierwszy, w konsekwencji wchodzę jako... czwarty. Ciekawe czy ten starszy umrze dzisiaj, czy jeszcze pożyje? A ten co ma Parkinsona... współczuje mu, Boże nie chce być taki niedołężny. Ale jakoś ludzie są tu pomocni, więc się dopasowuję i pomagam jak umiem. Do mojej nieistniejącej kolejki dochodzi lekarz. Ciężki przypadek, profesor pewnie będzie wiedział co zrobić. Trzyma w ręku grubą teczkę dokumentów. Jest zmęczony, a to dopiero południe. Miałem nockę na ostrym. Długo Pan tam będzie? Ile trzeba, to ciężki przypadek. Profesor z biegiem wychodzi... zaraz wracam. Lekarz i ja czekamy. Dołącza jedna z kłótliwych góralek, pan ostatni? Nie - pierwszy - odpowiadam, to ja po panu. Profesor wraca, pacjent wychodzi, lekarz wchodzi, czekam. Skończyli, pan wejdzie, zaraz wrócę bo muszę tego Kowalskiego do życia wrócić. Czekam sam w gabinecie. Wraca, przegląda dokumenty, z pana to taki chory, że szkoda gadać. Znajdzie sobie jeszcze takiego sercowego normalnego, bo my to elektrycy. Stanie do kolejki w rejestracji to wszystko podpowiedzą. U mnie jest dobrze, a leki potrzeba? Potrzeba. Wychodzę.... jest 11.30, a byłem drugi w kolejce. Nie idę do rejestracji, pójdę prywatnie, a niech tam, byle nie tu, raz na rok wystarczy....Amen.

Małe wydarzenia - śladami Kantora ciąg dalszy

Nikt już tego płaszcza nie założy
Zwiedzam Kraków nieustannie. Nie tylko łażę po teatrach, ale podglądam to piękne miasto codziennie. Poznaję nowe dogodne połączenia tramwajowo - autobusowe, nowe uliczki Starego Miasta, urocze zaułki (nie tylko najsłynniejszy Niewiernego Tomasza), nowe detale, secesję, antyki i antykwariaty. Któregoś dnia zaplątałem się na Siennej, przycupniętej do uroczego Małego Rynku (kto wie, czy nie ładniejszego od Głównego, na pewno spokojniejszego). Pod numerem 7/5 na poddaszu znajduje się oddział Cricoteki, dawne mieszkanie Tadeusza Kantora, w którym spędził ostatnie 3 lata życia, w którym również, jak zwykle wzburzony po generalnej próbie do spektaklu Dziś są moje urodziny, zmarł. W mieszkaniu tym znajduje się dawne atelier i pracownia Mistrza. Aktualna ekspozycja obejmuje rysunki i mini aranż do wspomnianego Aujourd'hui c'est mon anniversaire. Rysunki malowane jak lubił: kilka kolorów: czarny, srebro (biel), ugier... trois couleurs, każdy opatrzony zapiskami do sekwencji przedstawianych potem przez genialnych aktorów. Wrażenie robi pokój, taki tam ład, spokój, wszystkie meble, akcesoria i elementy dekoracyjne pozostawiono. Biedny Pokoik Wyobraźni, nie wydaje się taki biedny, aczkolwiek na artystę o klasie światowej można powiedzieć, że skromny, bardzo skromny, ale też i Kantor nie przywiązywał się do pieniędzy, nie miały one dla niego większego znaczenia. Oczywiście kupiłem tu kilka pozycji, płyty, książki, moja kantorowska półka rośnie.
Kantor patrzy na Mały Rynek, a ja w tle
A oto przygoda: Maria Stangret - Kantor ma dzisiaj 82 lata, w Warszawie będzie miała kolejną wystawę (jest malarką). Niedawno przeprowadzała w swoim domu remont, w jakimś zakamarku robotnicy zauważyli rulon, w jakim plastycy przechowują, czy przewożą swoje prace. Otwarła je, a tam w środku trzy obrazy, uważane przez nią za zgubione, a może zaginione w czasie przeprowadzki z Nowego Jorku do Krakowa (powrót ze stypendium). Odnalazły się po pięćdziesięciu latach. A wszystko to wysłuchałem osobiście... i patrzyłem, patrzyłem, rozdziawiałem gębę ze szczęścia, potem rozmawialiśmy o Wielopolu Wielopolu. Tam duchy mieszają się z żywymi, co za Pokoik, zobaczcie dopóki jest, a może spotkacie Mistrza, jak ja.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Listopadowy Barakah

Zrobiło się zimno, listopadowo zimno i wilgotno, śmierdząco (palą ludzie w piecu śmieci.... a fuj) i smutno. Podobnie jak w całej Polsce, więc nie ma co orzekać o nieszczęśliwym listopadzie. Weekend spędziłem bardzo leniwie i towarzysko, delektując się kontaktami społecznymi i interakcjami w gronie przyjaciół doświadczając seksualnego terroryzmu, co oczywiście generowało cudownie dobry nastrój, poczucie wolności i przynależności do miasta (przekładając na język potoczny, po prostu chłopy świntuszyły). I nie tylko, bo dając ujście swoim zapędom egzystencjalnym niedzielny wieczór spędziłem w ulubionej piwnicy Klezmer Hois, czyli Teatrze Barakah, na niedawno premierowej sztuce Statek dla lalek. I znowu Serbia. Czyżby współczesny dramat europejski zdominowały Bałkany i Izrael? Może być... bo tylko doświadczenia wojenne dają tak mocne efekty i niosą tyle psychologicznego przekazu, że można by obdzielić nim kolejnych siedem pokoleń. Młoda dramaturgia serbska wzięła na warsztat swoich rodziców i pokolenie "jedno wstecz" pod sąd i huzia rozliczać. Przypomina to trochę naszą i europejską wiosnę 68. Tak - to wasza wina, że rozwaliliście to, co było dobre. Nie będziemy żyć jak wy, będziemy inni, lepsi... taka spłycona ordynarnie przez mnie idea przyświeca nowym dramatom wydanym zresztą w Polsce (Serbska ruletka. Dramat serbski po 1995, red. A. Cielesta, L. Małczak, D. Zwierzchowska, Katowice 2011). To w tej pozycji znajdzie się cudowna Nadieżda i dzisiejszy Statek dla lalek Mileny Marković.
Ten spektakl to prawdziwy tygiel, bałkański tygiel, pełno tam emocji, które powodują, że chce się wyć, że jest się rozczarowanym sobą, przeszłością, że jest się rozczarowanym sztuką, że jest się zniesmaczonym brutalnością ...lalek. W nocy śniłem scenę, kiedy elektryzująca Monika Kufel wrzeszczy wijąc się po podłodze w alkoholowym amoku: WYPIERDALAĆ do młodych adeptów sztuki. Ta sztuka to studium rozwoju osobowościowego głównej bohaterki, a raczej jej degrengolada, począwszy od wpływów  toksycznych rodziców, skończywszy na własnej niemocy, alkoholizmie i samotnej śmierci. To kobieta "po przejściach", dojrzewa w niej wielka sztuka, dramatyczny artyzm, ale przypłaca to okropną samotnością, rozżaleniem, wręcz jakąś ułomnością psychiczną. To co nie jest dopowiedziane, jest dośpiewane mocną i odważną muzyką Piotra Lewickiego. Chyba, jak uzgodniliśmy "we czterech widzów", najpiękniejszą sceną była ta z rodziną Niedźwiadków. Było w tym coś ironicznego, kompletnie surrealistycznego; piękna i jak zwykle obezwładniająca Lidia Bogaczówna w sukni balowej, a z tyłu doszyty.... ogonek. Główny udział miał tu młody, niezwykle dynamiczny aktor Słowackiego Michał Chołka, rodem z Lęborka! Prawie ziomal. Największym atutem tego spektaklu jest gra aktorów, to mnie najbardziej zachwyca w Barakah, że na tej malutkiej przestrzeni można wczytywać się w każdy kawałek ciała, zagrany niuans, wyśpiewany dźwięk, spojrzenie i gest aktora. Aktor nie może udawać, że udaje, MUSI być prawdziwy. To jest niesamowite i dla widza bezcenne. Nie wiem, z czego to wynikało, ale momentami spektakl cichł, jakby znużony upałem w letnie południe belgradzkiego dnia grozy,  by po chwili znowu wznieść się do góry i opasać ciężarem życia bezbronnego widza. Barakah, co jest istotne, nie robi sobie z widza żartu, traktuje go poważnie, z czułością, mądrością i serwuje najlepsze aktualne teksty, wychodzisz i myślisz, dyskutujesz, sztuka trwa w tobie i dalej, i dalej... bo inaczej wsiądziesz na statek i odpłyniesz, jak lalka... na śmietnik.
Nie jestem do końca w temacie, ale myślę, że Ana Nowicka, dyrektor i reżyser, ma niewiarygodny wpływ na ludzi, z którymi pracuje i niesamowity zmysł literacki, dzięki któremu można wręcz rozpływać się w słowie. Już teraz nie mogę doczekać się kolejnych wydarzeń.

czwartek, 10 listopada 2011

Zmagania patriotyczne wg Klaty (Teatr Stary)

Moja prowincjonalna próżność domaga się czasami, by wykorzystać okazję i zobaczyć, poznać, posłuchać kogoś znanego, kogoś z pierwszych stron gazet; oczywiście bez przesady z tą celebrities, bo mówię tu o teatrze, a nie o kosmitach internetowych, bo też takiego jednego widziałem: w krótkich spodenkach, kolorowych skarpetkach i sandałkach w październiku... po czasie mi wyjaśniono kto zaś. Najczęściej widywaną przeze mnie personą krakowskiego świata jest słynna Nelly, do bardzo bliskiego spotkania doszło między regałami w Ikea, no proszę, bogaci też tam kupują. Ale do rzeczy.
Próżność plebejska chciała teatru znanego, wielkiego, docenianego. Okazja zdarzyła się wczoraj, przez znajomość dostałem wejściówkę do Teatru Starego na spektakl Trylogia wg Sienkiewicza, w reżyserii J. Klaty (co jest tu przecież istotne). O matko któż to tam nie grał: Dymna, Kolasińska (mam, z północy znana głównie ze Spotkań z balladą), Globisz, Huk, Grałek, Peszek senior i junior, Kozak i jeszcze paru innych, wszystkie twarze znane z telewizji, mniej lub częściej obserwowalne, dyć plejada gwiazd. A skoro gwiazdy w oprawie reżysera cenionego, oryginalnego to i wymagania duże.
Żałuję, że nie znam teatru Klaty, dziwię się, że nie widziałem jego Hamleta wystawianego w Hali Stoczni. To artysta pełną gębą, awangardowy...? nieee, niszowy na pewno, prowokacyjny..? tak, trochę konceptualny (zauważyłem kilka numerów z Kantora:-). Na pewno patriotyczny w nowoczesnym, dla niektórych nie do przyjęcia, znaczeniu. Reżyser, który o współczesności opowiada językiem i tekstami klasyki, okraszone ciężką, atonalną muzyką i rozwiązaniami wyobraźni nie od parady.
Trylogia Klaty, na szczęście, nie ma  absolutnie nic wspólnego z Hoffmanową wizją Sienkiewicza. To wizja znacznie pogłębiona, polegająca na zdjęciu sukienki bajkopisarstwa, jak sukienki z obrazu Jasnogórskiego, który jest centralnym elementem scenografii. Pozostaje goły Sienkiewicz, tzn. pozostaje to z czym Klata polemizuje, z Sienkiewiczem legendą i do tego dość nieudaną. Pokazuje polskość szorstką, zmęczoną, szpitalną, bohaterów rozczarowanych, pacjentów ubogiego szpitala, ale kochających kraj indywidualnie, po swojemu. Kochających kraj do końca, mimo tragedii jaka ich spotyka, w finałowej scenie schodzenia do podziemi w obleganym Krzemieńcu, (analogia do kanałów w Powstaniu Warszawskim) wysadzają się (albo i nie, bo nic tu nie jest jednoznaczne), przy dźwiękach słynnego kazania księdza Kamińskiego, poświęcają to swoje smutne życie. Tu wszyscy mają dość, ledwie czasami starcza sił na jakiś waleczny zryw, tu każdy walczy ze sobą i swoimi miłosnymi afektami. Bohaterowie porywają się do walki, by za chwilę machnąć ręką i położyć się do swojego ciepłego łóżka. Jedynie Zagłoba, fenomenalnie grany przez Juliusza Chrząstowskiego, jest jakiś inny, ciągle ma siły, ciągle optymistyczny - (no i jego duet z Dymną w III akcie... aj waj!)
Dwie sceny zostały mi w pamięci, pierwsza to procesja z obrazem Matki Boskiej o twarzy Kolasińskiej w czasie oblężenia Jasnej Góry, a druga to Katyń, w której oprawcą egzekutorem jest Azja Tuhajbejowicz, niedawny derwisz raczący widzów mistycznym tańcem. Po tej przejmującej scenie na przekór widzom, Klata każe wysłuchiwać dokładny, sienkiewiczowski opis wykonania wyroku śmierci i konania Azji, pt. co też mu Polacy uczynili. I dobrze mu tak, po co tylu ludzi zabijał, dzikus jeden!!!
A aktorzy? no fajni są, pełna profeska... Kiedy się widzi taką ciżbę pierwszy raz w życiu na żywo, to nic nie przeszkadza, nawet to, że Peszkowi nie bardzo chciało się upadać kiedy go rozstrzeliwali, ale to aktor senior, wszystko wybaczam, bo uwielbiam go ślepo. Zresztą popatrzcie: http://www.youtube.com/watch?v=I0c2K5ihLAk&feature=mh_lolz&list=FL2zlANqFAD2Ee2VEAqHAclA
Następny będzie Trans-atlantyk, ale to dopiero w grudniu. A teraz, gdy ktoś mnie zapyta czy iść? Odpowiem: iść, szczególnie w listopadzie, kiedy Marszałek ożywa...

niedziela, 6 listopada 2011

O jedzeniu jeszcze nie było

Że też do tej pory nie pisałem nic o krakowskim życiu w knajpach, restauracjach, klubach, pubach itd. Za wiele to ja do nich nie chadzam, ale kilka ulubionych miejsc na mapie kulinarnej Kroke mam, zatem czasami się bywa, tym bardziej, że miasto restauracjami stoi. Na pierwszy rzut idą dwie bryki:
Moment i Nova na Kazimierzu, obie położone obok siebie, obie podobnie drogie, ale jedzenie tam serwowane to delicje, nie zdarzyło się, żebym był niezadowolony z jakiejś potrawy. Totalnym naszym hitem jest tarta z białą czekoladą i malinami oraz sałatka z krewetkami spożywana notorycznie przez jednego z przyjaciół, równie pyszna i często zamawiana w towarzystwie jest bagietka z wołowiną i czerwona cebulą. Poza tym kombinacje, połączenia smaków, ingrediencji, dodatków jest niesamowita i w domach na pewno niespotykana, do tego zupy, które zaskakują kolorem, zapachem i cudownym smakiem. Obie restauracje serwują również dania sezonowe, tematyczne a także kuchni fusion.
Na Szerokiej knajpa hinduska Bombaj, wystrój raczej skromny, ceny umiarkowane, jedzenie rewelacja, tam pierwszy raz jadłem nany (chlebki) z ziemniakami czy czosnkiem. Jedzenie bywa pieruńsko ostre, co też raz wypróbowałem i odtąd proszę o łagodny kaliber ostrości. Jako ostatnie danie warto zjeść lassi - słodki jogurt z mango, dzięki któremu nasze kubki smakowe wracają na swoje miejsce.
Na Kazimierskim  Placu Nowym rządzą zapiekanki,
parę złotych wystarczy żeby najeść się podczas
zwiedzania miasta. Moja Glomza - projekt również się skusiła.
Do Chińczyków w Tczewie chodziłem bardzo rzadko, bo zjadanie tłuszczu nie leżało nigdy w mojej naturze. Ale tu, w Łagiewnikach na Wadowickiej jest restauracja Hong Long z wprost przepysznym jedzeniem; najbardziej zaskakujący jest sposób podania - chrupiącą kaczkę, krewetki czy soczystego kurczaka dostaje się na gorącej, skwierczącej patelni, wyciąganej prosto z pieca, za którą unosi się zniewalający zapach imbiru, czosnku, ziół wszelkiej maści. Ryż podany osobno, zawsze w towarzystwie dwóch sosów i surówki ze świeżej kapusty (to chyba ukłon w naszą stronę i bardzo dobrze).
Problemem nie jest także codzienne jedzenie obiadów "na mieście". Barów mlecznych (i nie tylko mlecznych), w których serwuje się domowe jedzonko jest kilka; oczywiście najsłynniejszym, bo chyba także opisywanym w zachodnich przewodnikach o czym świadczy obecność obcokrajowców pożerających pierogi i bigos, jest bar na Grodzkiej. Pełno tam różnych freaków, czasami żuli, biznesmenów i innych białych kołnierzyków, turystów, studentów i mieszkańców miasta. Podobne miejsce odkryliśmy niedawno na Karmelickiej - Bar Na Rogu, warto się tam wybrać, bo i blisko Rynku i smacznie, a co najważniejsze tanio.
O pozostałych miejscach typu puby, piwiarnie, cukiernie, kawiarnie...o matko ile tego tu jest. I pomyśleć, że w centrum mojego 60-tysięcznego miasta jest dosłownie jedna restauracjo - kawiarnia, to żal rozstania jest zdecydowanie mniejszy. Smacznego!

czwartek, 3 listopada 2011

Zaduszkowe i kawałek potem

Cmentarz Rakowicki płonie
W czasie tych Świąt pierwszy raz zatęskniłem za domem rodzinnym, za znajomymi cmentarzami, za grobami, na które przychodziłem już tylko ja, za kochaną rodziną; poczułem, że zostało za mną dość dużo.  Chyba każde święta wytwarzają jakiś resentyment, który każdy w sobie z dzieciństwa nosi uwiązany do karku, albo nogi, jak klisze pamięci, które pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają, choć emocje dręczące, albo przyjemne ciągną się i ciągną. Noszę w sobie ten maleńki pokój dziecinny, ze swoimi zabawkami, łóżeczkiem, kołderką... zapominam tylko, że to już
jest martwe, kulą u nogi. Do czego więc tęsknimy? Naprawdę do domu, do rodziny? Chyba bardziej do wspomnień, do emocji, które towarzyszą tym wspomnieniom, a nade wszystko do poczucia bezpieczeństwa, do krainy szczęśliwości, która nigdy nie wróci (chyba, że człowiek zwariuje i wyląduje w psychiatryku). Prawdę mówiąc to jest niesłychane, jak dzieciństwo jest ważne dla dalszego bycia, niesłychane jaki ma potężny wpływ, a niby tylko się bawiliśmy. Niestety jak w gąbkę wsiąka w nas każde słowo, wypowiedziane zdanie, najsłabsza emocja, naszych rodziców i tworzy potem takie monstrum. A miało być o Zaduszkach, no właśnie... wyprawa na Cmentarz Rakowicki.. masakra, tłumy ludzi jak na Monciaku w Sopocie, tylko, że atmosfera inna. Nie było zbytniej możliwości porobienia zdjęć, bo ludzie po [prostu przeszkadzali. W tej nekropoli byłem pierwszy raz i zachwyciłem się bardzo. Cmentarz jest przepiękny, mam zamiar wybrać się tam za dnia i przyjrzeć dokładnie nagrobkom. Oczywiście pomaszerowałem z planem, by dojść do grobu Mistrza, jakież ogarnęło mnie wzruszenie, kiedy z daleka zobaczyłem chłopca z Umarłej klasy! Wrażenie niesamowite, do tego te znicze, światło. Zapaliłem też lampkę, a co tam. Kantor lubił być wielbiony!
Umarła klasa, grób Kantora
Na Targach Książki, które akurat trwają w         Krakowie, udało mi się kupić film dokumentalny  zrealizowany w trakcie prób do przedostatniego  spektaklu Nigdy już tu nie powrócę, za chwile odlatuję do Teatru Śmierci. 
"Moja ostatnia wyprawa w tym życiu, które na równi z moją sztuką pojąłem jako nieustanną podróż
p o z a  c z a s e m
i  p o z a  w s z e l k i m i 
p r a w a m i . . ."
T. Kantor

niedziela, 30 października 2011

Do Tyńca i z powrotem, czyli romantyczny Kraków

W piątek wybrałem się na do Muzeum Narodowego na wystawę "Turner - malarz żywiołów", angielskiego romantyka, uznawanego za prekursora impresjonizmu, warto zobaczyć jego prace, przede wszystkim ze względu na perfekcyjną zdolność malowania światła, co dla każdego fotografa jest też istotnym zagadnieniem, więc i ja udałem się pobierać nauki. Osobiście nie przepadam za jego dziełami, romantyzm w malarstwie wydaje mi się trochę kiczowaty i zwyczajnie przekombinowany, aczkolwiek to światło, nawet czarne światło...cudo. Po zwiedzeniu wystawy dałem się namówić na warsztaty plastyczne zgłębiające istotę żywiołów, romantyzmu nie tylko w Londynie, ale i w Krakowie. Zabrałem zatem aparat, precle, jogurt i huzia na statek, ponieważ wyprawa była "morska". Cieszyłem się bo też i do tej pory po Wiśle w Krakowie nie pływałem, a ponoć rejs to przyjemny.
Wawel, widok ze statku
Pogoda dopisała, słońce lekko grzało kark, wiatru prawie zero, powoli zachodzące słońce pieściło drzewa złotą poświatą, a w wodzie odbijały się wszelkie możliwe pastele. Atmosfera sprzyjała kontemplacji sztuki i nadwiślańskiego pejzażu. Na początku dostaliśmy zadanie - stworzyć romantyczną akwarelę - nie cierpię tej techniki, akurat akwarele TRZEBA umieć malować, bo kiedy zrobi się błąd, nie bardzo można go poprawić. Zatem mój bohomaz natychmiast po okazaniu w domu wylądował w koszu. Wolę romantyczne zdjęcie. W Tyńcu zwiedziliśmy opactwo w towarzystwie brata przewodnika, oczywiście w ulubionym sklepie zakupiłem przepyszne wino śliwkowe i jarzębinowe oraz nie mniej smaczne ciasteczka z dynią. Jako łasuch byłem wielce zadowolony. W drodze powrotnej odbyła się prelekcja i o Turnerze, i o romantyzmie, i o starym Londynie.

Światło służyło relaksowi
Historyczki sztuki, które za całość odpowiadały to profesjonalistki w każdym calu, imponowały mi swoją wiedzą, erudycją; zupełnie ad hoc sprowokowałem dyskusję o Wyspiańskim jako niedocenionym najwybitniejszym polskim artyście. Bez przygotowania sypały takim faktami, opowieściami, tłumaczeniami... cudne to było, nie wiadomo kiedy zacumowaliśmy pod smokiem, który akurat ział sobie ogniem. Spędziłem fantastyczne pięć godzin z ludźmi, z którymi od razu nawiązałem kontakt, gadaliśmy jeden przez drugiego, na każdy temat, oczywiście dominującym zagadnieniem była sztuka, bo też nasze opiekunki tego pilnowały. I proszę jak to miło można spędzić piątkowe popołudnie w towarzystwie duchów Turnera i Holmsa. Znowu ten Kraków zachwyca, tym razem ludźmi, cudownymi ludźmi...

piątek, 28 października 2011

Trochę jadu też musi być... o Krakowie oczywiście

Chwalę ten Królewski Kraków i chwalę, że taki piękny, tyle się tu dzieje, ludzie cudowni, częściej piekna pogoda niż na Pomorzu, etc. Ale tak naprawdę są rzeczy, które mnie wkurzają i dzisiaj postaram się je wyliczyć, też z tego względu, że jedna z nich doprowadziła mnie do szewskiej pasji i cytując mojego ulubionego artystę Mistrza Kantora, darłem się: wy skurwysyny piekarze! Top hate 5:
1. Rondo Mogilskie - nienawidzę tego miejsca, bo jest wielkie jak osiedle mieszkaniowe w małym mieście. Zawsze się tam gubię, nie ma dość czasu na przesiadki, nigdy nie wiem, na który przystanek mam się udać, wszystko jest jak domino, niby połączone ale tworzy osobne segmenty. Rondo,  które wcale nie jest okrągłe, tylko ma kształt krzywej z fantazją. Kiedy pierwszy raz jechałem tędy samochodem nazwałem je sobie rondo bleeee... i nie zmieniam zdania.
2. Muzeum Narodowe (mam na myśli gmach główny) ma świetnych edukatorów, o czym niebawem napiszę więcej, robią cudowne wystawy czasowe, teraz króluje Turner, o Majewskim chyba już wspominałem, posiadają kapitalną kolekcję sztuki polskiej, przecież to najstarsze muzeum w Polsce. Natomiast zarządzanie klientem - tragedia. Pierwsze wejście do budynku to zetknięcie z kasą... Zazwyczaj kolejki, powolność Pań, są ciągle niezadowolone, zresztą dwie baby obsługujące jednego gościa - to chyba lekka przesada.
Do obcokrajowców mówią po polsku, a ci wpatrzeni w nie jak ... wiadomo co. Kawiarnia, ciasto pycha, kawa pycha, ale brak portalu, tak samo w sklepie muzealnym, nie dość że sprzedają tam dość drogie wydawnictwa, brak możliwości zapłatą kartą jest bezsensu, dzisiaj rzadko kto nosi dużo gotówki. Jest też brudno.
3. Wszędzie jest daleko - wybierając się gdziekolwiek trzeba przeznaczyć minimum 30 minut dojazdu, maksymalnie 1,5 godziny. Wkurzające są powolne tramwaje, w centrum tory są stare jak człowiek pierwotny, trudno nazwać to jazdą, one się toczą.
4. Nie cierpię Galerii Krakowskiej, kojarzy mi się najbardziej z wyjazdem z Krakowa, do tego tłumy ludzi, przewalających się z tobołami, walizami, bachorami, po co budować takie molochy? Niestety czasami trzeba tam pójść, chociażby po to, że odebrać przesyłkę z merlina, dzięki czemu centusiowato oszczędzam koszt wysyłki :-)
5. I wkurza mnie, że Gdańsk nie jest taki twórczy jak Kraków, o!

czwartek, 27 października 2011

Zwykłe ploteczki

Wczoraj miałem fatalny dzień, mógłbym teraz poprzeklinać na tubylców, za ich niekompetencje, ignorancje, brak orientacji we własnym biznesie. Chodzi o plecak. Mam coraz więcej sprzętu i noszenie go na jednym ramieniu jest męczące, więc wymyśliłem sobie plecak na aparat. Łaziłem wczoraj po królewskiej chyba z godzinę, nie mogąc znaleźć sklepu, dopiero dzisiaj okazało się, że to sklep internetowy... tak, tak czytać trzeba za zrozumieniem i spokojnie, a nie potem robić niezawinionej awantury starszemu panu z konkurencji. Wygłupiłem się i tyle... zresztą nie pierwszy raz.
Ej te wróżby, moja nowa znajomość
Mając czas zastanawiałem się, czy Krakowiacy są inni niż my, z północy, czym się różnimy. Na pewno uwielbieniem dla śledzi, my je kochamy, oni mniej. Nie spotkałem też nikogo, kto jadł minogi, ja się nimi opycham, kiedy jest sposobność (choć to obecnie stworzenia chronione i nie bardzo można je łowić). Nie jedli raków, bo też niby skąd mieliby je brać. Przypominam sobie te połowy w Ocyplu... bajka. Krakowianie są bardzo mili, pomocni, nie ma mowy, żeby nie wytłumaczyli drogi, podpowiedzieli dokąd się udać, nawet jeśli zaczepieni się spieszą, spokojnie i bez wyrzutu, czasami wręcz zbyt długo:-) tłumaczą i tłumaczą.
Poznałem dwie cudowne starsze osoby: słynną wróżkę, która siedzi często w okolicach rynku, gaworzyłem z nią dosyć długo, bo jak się okazało wróżyła także w Gdańsku i Sopocie, znała Tczew. Oczywiście nie skorzystałem z jej usług, bo dość silnie przemawia do mnie biblijne przykazanie zakazujące uprawiania czarów, nie mówiąc już o ściśniętym żołądku, na myśl o konsekwencjach jakie ten akt może zrodzić. Jednak moja zawodowa jaki i  życiowa chęć bliskości drugiego człowieka, absolutnie nie pozwala mi ani wróżbitów oceniać, wręcz przeciwnie pozwala się zachwycać osobowością, siłą charakteru i inteligencją, nie da się też ukryć, że genialną empatią. No i taka oto dyskusja toczyła się na Rynku przy dźwiękach powtarzającego się hejnału, którego powoli już nie słyszę. Drugim ewenementem (!) poznanym przeze mnie był, bez kitu, 80-letni antykwariusz z ulicy św. Tomasza. Kojarzycie zapewne czarowne księgarnie, w których może zdarzyć się jakaś przygoda; księgarnia przedziwna historia, która dosłownie wygląda jak zapomniane miejsca z bajek typu Harry Potter, czy The Neverendig Story.W malutkiej przestrzeni zawalonej książkami, gdzie nie ma praktycznie miejsca na nic, jak spod ziemi pojawia się głuchy staruszek i zaczyna snuć opowieść o książkach, o życiu, który zaprasza cyt: w podróż do bajki. Dla mnie to oczywiście woda na młyn, zostaję tam jakieś 40 minut i wychodzę z książką, której wcale nie chciałem kupować. Tak się kończy szukanie starych zdjęć po antykwariatach, taka też jest (bezpieczna) magia tego miasta.

PS Jeśli ktoś z was ma w domu jakieś stare zdjęcia, najlepiej portrety czy zdjęcia osób, a nie bardzo wie co z nimi zrobić, to ja je chętnie przygarnę i zachowam