piątek, 5 października 2012

Co dalej

Pytają mnie niektórzy, czy to już definitywny koniec bloga. Myślę, że tego tak, na pewno będę kontynuował historię dybuka na http://endoskopiaduszy.blogspot.com/,  na pewno zdjęcia.
Ale też w związku z tym, że trzeba pracować, zająłem się promocją psychoterapii na fb. Zapraszam do polubienia mojego fanpage'a, https://www.facebook.com/Psychoterapia24pl,  codziennie zamieszczam jakieś informacje. A osoby, które potrzebują profesjonalnej konsultacji lub pomocy zapraszam do kontaktu. Niedługo powstanie strona internetowa: www.psychoterapeuta-24.pl, widziałem już projekt, no i szykuje się gabinet. Jako że mamy wiek XXI możemy kontaktować się także elektronicznie, w każdej formie.
Pozdrawiam wszystkich

wtorek, 18 września 2012

Chyba koniec

no tak, nie pisało sie od czerwca, bo przecież we wstępie zakładałem, że rok w Krakowie, a może dłużej. Oczywiście jest dłużej, jestem już oficjalnym Krakusem, z meldunkiem, z pracą i poszukiwaniem nowej, która w końcu będzie odpowiadać jakimś moim standardom. Blog się skończył, skończył się również rok luzu, odkrywania miasta, jego zakamarków, emocji, ducha, oferty, piękna i brzydoty. Rok zanurzenia w sztuce, teatrze, pasji. Wraca normalność. Rok, w którym bardzo wiele się wydarzyło, wiele dobrego, też tragicznego. Rok mimo to dla mnie najcudowniejszy w życiu. Wszystkim, którzy do mnie zaglądali dziękuje za towarzyszenie w lekturze. Miło było was tu gościć... może kiedyś znowu się poderwę do pisania. Tymczasem zapraszam na http://palcemposercu.blogspot.com/ Na pewno będę też tutaj http://endoskopiaduszy.blogspot.com/ niech no się to wszystko ułoży...

piątek, 4 maja 2012

Maju baju 2

Wnętrze katedry w Sandomierzu
                   Weekend majowy trwa. Rozpocząłem go w Sandomierzu, mieście królewskim i codziennej pracy ojca Kosmateusza. Pod jego domem dają wyjątkowe lody i naprawdę dobrą kawę, co prawda zamiast uroczej gosposi jakieś chłopaki się przypałętały, ale to mały szczegół. Kawę parzą pyszną. Upał bliski 30-stu stopniom pod koniec kwietnia to lekki obłęd, przyroda rozkwitła w ciągu dwóch dni, szał zieleni i owadów, nawet żaby zaczęły swe śpiewy, choć to trochę nie ta pora. Ptaki szturmują niebo, walczą nieustannie z intruzami w obronie gniazd i młodych. Dzięcioły szykują się do gniazdowania, remizy siedzą już na jajach, wilgi zlatują się na gody, pustułki przeganiają rywali, inne już mają młode głośno nawołujące swoich rodziców. Szał życia na niebie.
                     W pięknym Sandomierzu turystów wielu, faktycznie miasto urzeka, nie tylko zabytkami, ale też przyrodą, obecną dosłownie wszędzie. Takiej ilości ptaków w środku miasta to jeszcze nie widziałem. Do tego doskonałe warunki do obserwacji. To miasto zieleni, wody i ... kurzu, tzn. lessu, który dosłownie unosi się wszędzie, a widoczny jest szczególnie wieczorem na samochodzie, na ciele, na ciuchach, we włosach. Mimo to, tak cudownego miejsca, jak wąwozy lessowe nie popuściłbym absolutnie. W moim rodzinnym domu mieliśmy kiedyś taki album czaro-białych fotografii zatytułowany "Polska", gruba księga (mamo masz ją jeszcze?). To właśnie w niej będąc oseskiem widziałem pierwszy raz zdjęcie tych wąwozów, wtedy obiecałem sobie, że je zobaczę. Minęło powiedzmy 30 lat i zobaczyłem. Poza tym pochyły rynek ze swoim ratuszem, urocze kamieniczki, nad Wisłą nowoczesna przystań i basen rekreacyjny, spod którego można podziwiać bryłę zamku i niezwykle pięknej katedry. Jak w Kazimierzu Dolnym można włóczyć się uliczkami, choć klimat tu zdecydowanie bardziej miejski.

Skwer Starej Synagogi w Tarnowie,  ocalała
tylko bima, ale i tak wygląda okazale. 
Kolejny dzień to zwiedzanie terenu, w drodze do Krakowa, czyli spacer po Górach Pieprzowych (tak, tak, są takowe w Polsce), zamek w Baranowie Sandomierskim, zdecydowanie lepiej wyglądający na zdjęciach niż w rzeczywistości, jego menedżerowie zupełnie zapomnieli o jakimkolwiek marketingu, stoi to i nic więcej. Potem Tarnów, i tu niespodzianka. Miasto zadbane, smaczne, przyjazne, pełne historii, oferujące turystom wiele atrakcji, świetne galerie i muzea, ryneczek pełen kawiarni, restauracji. Będąc w Krakowie spokojnie można polecić wypad na dzień do Tarnowa, po drodze włócząc się po skalnym mieście koło Ciężkowic, albo oglądając zabytki kultury żydowskiej w Dąbrowie Tarnowskiej, oj ciekawa ta Małopolska.

Maju baju

Mój blog o Krakowie chyba powoli zamiera, to pewnie jakaś kolej rzeczy. Staję się bardziej mieszkańcem tego miasta aniżeli turystą, który na chwilę wpadł do tego miasta i obserwuje jego życie. Aczkolwiek pogląd ten nie usprawiedliwia mojego lenistwa w obserwacjach teatralnych, bo do teatru ciągle łażę i z miłością słucham, patrzę i chłonę. Dotarłem w końcu do Słowackiego. To ten wielki gmach, który widzą wszyscy przyjeżdżający do Krakowa, kiedy wychodzą z podziemia idąc od strony dworca czy Galerii Krakowskiej. Piękny gmach na skraju plant, historia teatru polskiego ze słynną kurtyną Siemiradzkiego.

Foto telefonem na scenę z balkonu

Wybrałem się tam na dość małą znaną sztukę Ibsena Peer Gynt (nie mającą nic wspólnego z osławioną muzyką Griega). Ibsena trzeba lubić, bo to trochę archaiczny facet, którego dramaty raczej były aktualne, a dzisiaj są zapomniane, bo też nie mają z czym dyskutować. I chociaż pióro Ibsena jest fantastyczne, to wizjonerem facet nie był i jego dramaty mogą wydawać się lekko mdławe. Dlatego też adaptacja tekstu, którym posługiwali się aktorzy, to wielki szacun dla scenarzystów. Jako że kupowałem bilet w ostatniej chwili dostałem, z czego najpierw się cieszyłem, bilet w loży na drugim piętrze. Teatr Słowackiego to taka wiedeńska opera, czy moskiewski Bolszoi, tylko mniejszy i bez złota. No i spodziewałem się fajnego miejsca. Nigdy więcej. Gówno widziałem, bo daleko do sceny, ludziki jakieś małe, nic z twarzy odczytać, jedynie mogłem intuicyjnie i twórczo dopasowywać tekst do tego co robią aktorzy, albo do tego co mogą robić, bo małe gesty były dla mnie niedostępne. Zły byłem jak cholera. Dlatego też nie mogłem nawet jakoś specjalnie ocenić tego spektaklu, choć zdecydowanie drugi akt był lepszy. Całość jakoś nie rzuciła mnie na kolana, wydawał mi się jeszcze niedorobiony, musi jeszcze trochę pożyć i popracować... Natomiast to co mnie najbardziej zainteresowało w tym teatrze, to kulisy, cudowna przestrzeń i widownia. Teatr jest przepiękny, człowiek przenosi się w czasie momentalnie do XIX wieku, choć na deskach obskurny XXI wiek (scenografia). Trochę to zgrzyta, ale... Paniusie krakowskie, niunie wypindrowane witające się ze sobą jak królowe angielskie i towarzyszące im posągi-dziwolągi płci męskiej rozbawiają mnie absolutnie. Manieryzm w najlepszym, barokowym wydaniu. Powłóczyste spojrzenia towarzyszące powłóczystym szalom i sukniom, natapirowane włosy i czerstwe smokingi od razu przypomniały mi wizytę w tut. kuratorium oświaty, kiedy napudrowane i wystylizowane glorie znające się doskonale na prawie oświatowym, ale nie na rekrutacji, pastwiły się kandydatami do pracy. Skąd to do chlery się w tym Krakowie wzięło, przecież my Słowianami jesteśmy, niezbyt chlubną rasą, złodziejską i perwersyjną, chłopsko-robotniczą. Boy pamiętam pisał jakąs swoją fraszkę, że w Krakowie to tylko inteligencja... albo jakoś tak.. znalazłem:
Tak więc: chytry jest Germanin,
Francuz - sprośny, Włoch - namiętny
A zaś każdy krakowianin
Goły i inteligentny.

Niech tam sobie inne nacje 
zadzierają nosa w górę -
Kraków też ma swoje racje
Swoją własną ma kulturę.

Goły to na pewno nie, bo miasto bogate i to bogactwo widać gołym okiem, a nie tyłkiem. No a to zadzieranie nosa, chyba się zgadza. Mnie to bawi absolutnie, ale znam też takich, których to przeraża. Dwa księżyce, po prostu.

piątek, 30 marca 2012

Po Jurze i Pustyni Błędowskiej

Widok na Pustynię od strony Chechła
Blogu mój kochany, co tkwisz od jakiegoś czasu w martwym punkcie, co cię zabijam swoją niemotą i brakiem uwagi obudź się!Nie ukrywam, że aktualne moje życie kręci się wokół usilnego poszukiwania mieszkania (większego), poszukiwania pracy, co jest niezwykle frustrujące, w środowisku, w którym nikt mnie zna oraz na próbach, próbach i próbach, a to dlatego, że zamiast spektaklu, nasz projekt "Pogranicza" we Freeday Teatr realizuje plenerowe przedstawienie wielkanocne, na temat obrzędów tegoż Święta, no i premiera 1 kwietnia, a jesteśmy, jak to określił szanowny reżyser... w ciemnej dupie. Praca w teatrze przysparza mi niesamowitych wrażeń, uczestniczenie w akcie twórczym, oprócz tego, że jest wyczerpujące fizycznie i psychicznie, daje mi niesamowite poczucie relaksu i wolności. W niedzielę mogą co prawda te uczucia, przerodzić się w jakąś bliżej nieokreśloną panikę, ale pewnie jakaś niewielka setka na rozgrzanie... i kto to mówi (pisze). Takim to sposobem moją pierwszą w życiu sceną będzie piękny Plac Wolnica.

Ruiny Rabsztyn
Marcowe weekendy jakoś sprzyjały słońcu, więc dwie wyprawy na Jurę poczynione zostały. Pierwszy raz zobaczyłem Pustynię Błędowską, która de facto pustynią nie jest, aczkolwiek piachu tam dość sporo, co wykorzystują maczo na swoich kładach, motórach i innych ciężarówkach trenując zapewne do wielu wyścigów terenowych, bo akurat czegoś podobnego byłem świadkiem. Myślałem ze zgrozą o wszystkich biednych zwierzątkach zamieszkujących ten dość rozległy teren, przeżywających nieustanny weekendowy stres, kiedy pojawiają się te żelazne motory. Miejsce wyjątkowe, niby stworzone przez człowieka, zarasta siłą silniejszej natury, ponownie zamieszkały tam dziki, sarny, widziałem tez bażanty, razem z drzewami wróciły robale, a piach staje się coraz mniej widoczny. Poza pustynią trafiłem też do Rabsztyna, fenomenalnych ruin zamku z Orlich Gniazd. Tym razem byłem odważny i do środka dostałem się włażąc po murach, idealnie przystosowanych do wspinaczek na paluszkach. A widoki.... warte wysiłku!


PS. Wygląda na to, że się przeprowadzę na Pychowice

poniedziałek, 5 marca 2012

Zakopane tak samo dupne

Cytuję: "w Zakopanem można zobaczyć kwintesencję, tego co jest najgorsze w Polakach", już ja: słomy z butów, lansujące się młode cipy, starych dziwkarzy, pozbawionych jakiegokolwiek gustu ziomali z nizin, typowych potomków Jakuba S., od czasu do czasu dostrzec można oto prawdziwych turystów, pasjonatów gór. Do tej litanii należy dołożyć to, co oferują górale: kicz, jeszcze większy kicz i bezmiar kiczu, tego góralskiego i tego cyrkowego, okropne pozbawione wyboru jedzenie, zazwyczaj tłuste, kapuściane, szczycące się unijnym certyfikatem, dania z oszukanych oscypków (nie ma takiej opcji, żeby zimą kupić owcze), oszukanej kapusty, oszukanego mięsa.
Ale za to Tatry - stoją nadal niewzruszone, choć w głębi duszy żal im minionych lat, kiedy były otoczone czcią, kiedy nikt nie ważył się iść do Kościeliska w szpilkach, albo japonkach. Może dlatego się buntują i zbierają coraz więcej ofiar swojej złości. Dookoła wiosna powoli się zakrada, przylatują ptaki, bazie i leszczyny kwitną w najlepsze, a tam zima, pełna zima, raptem sto kilometrów od domu i pełny śnieg. Droga z Morskiego Oka momentami oblodzona, samochód tańcuje jak chce, bo przecież letnie opony. W końcu zatrzymaliśmy się przy Wierch Porońcu i dalej pieszo szlakiem na Rusinową Polanę, w śniegu, w pełnym, ostrym słońcu, na polanę podziwiać piękno metafizyczne, piękno najpiękniejsze, które od samego Krakowa było widoczne jaskrawą kreską, bieluśkie, całe bieluśkie, magiczne, kamienne...

Po takich widokach wjazd do miasta jest jak uderzenie młotem, Krupówki - esencja nadmorskiego badziewia kipią od ludzi, nie wiadomo po co sunących góra-dół... pewnie na Głupiąłówkę, na owczego hamburgera, na herbatę z beznadziejną wódkę by zachwycać się potem prądem, jakby go w domu nie mieli. Kolorytu ostatnio dodają lekko zabarwieni na czerwono nawoływacze, koloru czerwone zupełnie nie od mrozu, a od nawoływania, niby konspiracyjnie, żeby nikt nie słyszał: śliwowica! Czyli jak się domyślam, handel tą diabelską wódką, której nawet nie chciał pić mój silny brat, kwitnie w najlepsze. Wieczór spędziliśmy w cudownym domu mojej ciotki, popijając herbatkę bez prądu, zajadając bigos i słodkości z najlepszej cukierni w mieście: Samantha... niektórzy doskonale ją pamiętają, więc jest i ma się dobrze.

środa, 29 lutego 2012

Tym razem muzycznie... i nie tylko

Całe to zamieszanie z poszukiwaniem mieszkania i pracą sprawiło zaniedbanie pisania. Osz ty. Oczywiście życie kulturalne kwitnie, wiosna zbliża się wielkimi krokami. Wczoraj sypał oszalały z rozpaczy śnieg, który kompletnie utrudnił mi jazdę samochodem na letnich oponach, do wymiany których byłem zmuszony po złapaniu kolejnego kapcia na coraz to nowych dziurach w asfalcie krakowskich ulic, a dzisiaj słoneczko, plus siedem, a może i więcej, cudne powietrze. Znowu można będzie łazić spokojnie, bez strachu o odmrożenie kończyn górnych, z aparatem po mieście i trzaskać spokojnie zdjęcia.



Odłożyłem opowieść o kolejnym spektaklu, na który wybrałem się jakiś czas temu. Wpadłem ponownie do Łaźni Nowej na Wejście smoka. Trailer z Błażejem i Janem Peszkami w rolach głównych. Kapitalny spektakl. Fakt, że trzeba trochę lubić walki wręcz, zachwycać się kontrolowaną agresją czy lubić japońskie, czy tam chińskie klimaty. Przypomnienie historii Bruce'a Lee i to w trochę krzywym zwierciadle mogło być ryzykowne, ale opłacało się bez dwóch zdań, to przepiękne, ekstrawaganckie i bardzo nowatorskie przedstawienie. Nie dziwię się, że wciąż ma tylu widzów.

Ale chciałem skupić się na innym performance. Wrócę do żydowskiego Krakowa.  Jest taki zespół, krakowski, co ma nazwę jak miasto, tylko w obco brzmiącym języku jidysz - Kroke. Zdawać by się mogło, że Kroke to klezmerski band. W rzeczy samej tak, ale że są to muzycy pełną gębą i dyplomami, swoje poszukiwania rozszerzyli na teren rytmów bałkańskich, jazzu, folku z różnych krain świata. Jest to muzyka niezwykle emocjonalna, pełna pasji, perfekcji, żydowski klimat oczywiście jest najbardziej charakterystyczny, na szczęście nie jest on dominujący. Zespół gra ciekawe solówki, improwizuje w sposób kontrolowany i doskonale rozumie się. Wykorzystuje oprócz podstawowego składu instrumentarium (bass, altówka, i akordeon) także flety, tupanie, gwizdanie, klaskanie, krzyki, pukanie, stukanie. Mnie jednak kompletnie powala na nogi praca głosem, który jest kolejnym instrumentem, a nie frontmanem. Instrumentem wykorzystywanym w przedziwny sposób, do tego Tomasz Kukurba śpiewa wręcz genialnie, ma dużą skalę głosu, a przy tym wydaje dźwięki niewiarygodne. Tak to wczorajszy wieczór spędziłem w towarzystwie zespołu Kroke, siedząc na krzesełku przy samiuśkiej scenie w legendarnej Piwnicy pod Baranami, jak wiadomo, Piwnicy pełnej czarów i dybuków. I Krakóffka pełną gębą. Słyszy się czasami, że tu ludzie jacyś inni, jacyś zamknięci, dopuszczający do siebie tylko swoich, dobrze urodzonych. Byłem świadkiem przedstawiania sobie dwóch facetów przez napompowaną kobitkę, scedzającą całą młodość w Piwnicy, włącznie z pięknymi i bajecznymi sylwestrami. Zatem hucząca około 50-60 wiosen wrzeszczy: oj chodźcie tu panowie, poznajcie się: pan doktor, pan redaktor. Poza tym, że wszyscy to słyszeli, bo działo się to w kolejce do szatni na niektórych zadziałało to histerycznie, tzn. na mnie, śmiałem się do rozpuku, głośno komentując wydarzenie, bo nikt tam z obecnych, nie dowiedział się jak panowie mają na imię, zresztą sami byli lekko skonfundowani tą niefortunną prezentacją. Pokazuje to jednak coś wręcz odrażającego, przynajmniej dla mnie: sztuczne pozycjonowanie społeczne, kastowość, im ładniej można człowieka tytułować, tym samopoczucie otoczenia lepsze...? Gówno prawda...

sobota, 18 lutego 2012

Dziwna Aleksandra...

To chyba najdziwniejsza rzecz jaką widziałem w Krakowie. Łaźnia Nowa funduje spektakle dosyć oryginalne, które głównie są koprodukcją, Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim akurat robiona była w Wałbrzychu. W tym spektaklu wszystko było świetne... oprócz reżyserii i scenariusza. Przekombinowane to jak diabli, masę chwytów teatralnych, konwencji, pomysłów. Była i Trędowata i Miłość ci wszystko wybaczy, i męski balet, i klawesyn. Postmodernizm w pigułce.
Osobiści zaskoczyła i ujęła mnie scenografia: na środku sceny staw, pływają w nim nenufary, na brzegu stoi stylowa sofa, aktorki grają w pięknych sukniach z lat dwudziestych brodząc w wodzie, chlapiąc czasami widzów. Pod sufitem wisi, chyba zdechła, Kasztanka. Boskie. Moderna aż się patrzy.
Bohaterką tego dramatu jest druga żona Piłsudskiego, Aleksandra, działaczka rewolucyjna, społeczna i niepodległościowa. Także matka dwóch córek, po czasie zastąpiona kolejną kochanką Marszałka.
Trzy aktorki, trzy ego Aleksandry: matki, rewolucjonistki i zdradzonej żony grają cudownie, to jest największy atut tego spektaklu, jeżeli już na to iść, to tylko po to, żeby zobaczyć je grające w tej pięknej sadzawce. Panowie, którzy odgrywają chór na wzór antyczny, plotkując i poniżając Piłsudskich, też niczego sobie...
I to by było tyle. Przeczytałem gdzieś, że w tym tekście są smaczki komiczno-tragiczne..yyyy? Nie bardzo wiem o czym to było. Poważnie. Szukałem jakieś drugiego dna, myślałem sobie, że może za głupi jestem czy co? Ale potem zrozumiałem, że ta cała forma, scenografia, tricki i przeróżne konwencje zagłuszyły tekst, dlatego nie mogłem go ogarnąć i był dla mnie zwyczajnie nudny. Bo może on jest nudny. Nie czytałem żadnej książki Sylwii Chutnik, tyle że kojarzę ją z ruchami na rzecz kobiet. Może dlatego, że tak kobiecy, o kobietach, o ich roli w życiu rodziny i społeczeństwa. To trochę już wyświechtany temat, ile można klepać o kobiecie jako istocie wyjątkowej? Ja jednak odniosłem wrażenie, że ta cała Aleksandra wiecznie narzekała, nic jej nie grało, wieczny smutek i wieczne niezadowolenie. Jak gdyby nie mogła ogarnąć tego, że żyje w cieniu Wodza, że ma trochę inne zadania, że swoją potrzebę czynu musi zawiesić, choć w rzeczywistości nieteatralnej faktycznie się realizowała organizując zakład dla sierot. Może jej to nie wystarczyło, kobiecie, która nosiła pod sukienką granaty i dynamit.
Wydaje mi się, że jeżeli już przywołuje się jakąś postać historyczną na deski teatru i tworzy się opowieść, jakąś historię, rzeczywistość, która ma odnosić się współczesności, dyskutować z nią, to trzeba to zrobić tak, żeby to było zapierające dech, żeby historia, która ze swojej natury jest nudna jak flaki z olejem, ożyła jak jakimś feniksowym blaskiem, żeby była zrozumiała, a człowiek miał chęć zgłębiać ją w domu dalej, dopytywać, szukać... a tu nic.
Podsumowując:
- aktorsko fenomenalnie!, panie są kapitalne,
- dramat: dramat,
- reżyseria: spektakl nierówny (początek nudny okropnie), momentami przeideologizowany, gubi się wartość słowa pośród formalnych fajerwerków,
- scenografia: fantastyczna, wręcz dla mnie odkrywcza,
Czy warto iść? Oczywiście, moje spojrzenie to tylko moje spojrzenie. I tak kocham teatr i tak będę tam chodził. I nie tylko tam, o!

Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu
Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie

Sylwia Chutnik
Aleksandra. Rzecz o Piłsudskim
reżyseria i współpraca scenograficzna: Marcin Liber
scenografia i kostiumy: Grupa Mixer
obsada:
Aleksandra Piłsudska:
Aleksandra Rewolucja – Rozalia Mierzicka
Aleksandra Zdradzona – Mirosława Żak
Aleksandra Matka – Angelika Cegielska
jak? – Rafał Kosowski
i. – Ryszard Węgrzyn
a! – Piotr Tokarz
co? – Filip Perkowski

środa, 15 lutego 2012

Pytania na Kazimierzu...

Karteczki z prośbami na grobie Remuh
Co mnie bardzo cieszy, to wizyty przyjaciół i ziomali z mojego brzydkiego i uroczego miasta Tczewa. W miniony weekend odwiedzili mnie państwo F. Ależ przemiło było powłóczyć się po najurokliwszych miejscach Krakowa, poczuć znowu żydowskie klimaty, przejść Traktem Królewskim, pojeść, popić a nade wszystko pobyć ze sobą i gadać, gadać, gadać.

Uświadomiłem sobie, że na blogu nie poświęciłem jeszcze ani jednego posta społeczności czy historii żydowskiego Krakowa. Katastrofa.
Większość osób, które odwiedzają Kraków obowiązkowo pojawiają się w tym wyjątkowym miejscu, czasami nawet nie mając świadomości, że było to osobne miasto, ze swoimi władzami, ratuszem, który do dzisiaj stoi, na chyba nie do końca wykorzystanym Placu Wolnica. Czy w Warszawie jest ulica Warszawska, albo w Tczewie Tczewska, zapewne nie, natomiast w Krakowie jest Krakowska, biegnąca z miasta Kazimierz do Krakowa, przecinając po drodze Wisłę, oddzielającą dawniej oba miasta, dzisiaj to ulica Starowiślna. Kazimierz jak każde miasto ma swoją historię, od początku do końca. To miasto miało praktycznie dwa końce, pierwszy to wtedy kiedy przestało być miastem, a drugie, kiedy jego prawi i dawni mieszkańcy przestali istnieć. W znaczeniu dosłownym. Getta Niemcy nie wybudowali w tym miejscu, Żydów przemieszczono na Podgórze, albo od razu do obozu w Płaszowie, który powstał dla społeczności żydowskiej w 1942, podobnie jak dwa późniejsze w Prokocimiu i Bieżanowie.
Ratusz kazimierski na Placu Wolnica
Kazimierz właściwie odradza się stale. Dzisiaj to miejsce wszelkich klubów, restauracji, kawiarni, a także miejsc sztuki, kultury, kilku teatrów. Praktycznie każdego miesiąca można spotkać grupy żydowskich wycieczek poszukujących śladów przodków, szczególnie w czasie kiedy pilegrzymują do grobu Remuh czyli Rabina Mosze ben Israel Isserles, wybitnego filozofa, nauczyciela, Niemcy nie zniszczyli jego nagrobka, bo bali się klątwy. Kiedy widzi się ich kipy (jarmułki), białe koszule, czasami dostrzega się rabina, to gęba się śmieje, że coś wraca, nie wiadomo co, bo pewnie tamten świat już nie wróci, ale to piękne, że izraelskie wycieczki mogą tu swobodnie przyjeżdżać. To byłoby na tyle tytułem wstępu do opowieści Kazimierskich.... A może jeszcze słówko. Czy są w Krakowie Żydzi? Nie wiem, czy jeszcze są, czy już są. Wyznaniowa Gmina Żydowska istnieje i ma okołu 100 członków. Jednym z liderów tej gminy jest "ostatni" klezmer Krakowa Leopold Kozłowski. Gmina skupia się wokół synagogi Remuh, która wykorzystywana jest do celów liturgicznych, Ponadto gmina ma też swoją mykwę i dba o koszerne jedzenie (na pewno tak jest w hotelu Eden). Natomiast wokół Muzeum Galicja skupiona jest gmina Beit Kraków, której przewodzi rabin kobieta. To postępowa wspólnota funkcjonująca od niedawna, ale licząca już około 50 osób. W każdy piątek można tam przyjść na nabożeństwo powitania Szabatu. Jest to niezwykła okazja do przyjrzenia się z bliska liturgii, mentalności, a także do dyskusji, opowieści. Goja do synagogi nikt nie wpuści, a tu wstęp serdeczny...

A pytania? Kazimierz sprzyja refleksjom, w końcu w centrum miasteczka jest kilka synagog, dwa cmentarze, groby dookoła i śmiech kawiarnianych bywalców. Pytania o przeszłość, o przyszłość... jest ich trochę :-) 

piątek, 10 lutego 2012

Król umiera, czyli Stary umiera...

Od początku zbudujemy
Miasta nasze domy nasze
Sprzęty nasze lampy nasze
Żeby wiatr miał czym kołysać



Chciałem zobaczyć Annę Polony, na deskach oczywiście. W końcu terminy się zgrały i wieczorem wybrałem się do Starego na dramat Ionesco Król umiera, czyli ceremonie. Tekst poważny, nie dość, że o umieraniu, to jeszcze o relacji jaką proces umierania stwarza w tych, którzy jej wtórnie i bezpośrednio doświadczają. Mając ciągle przed oczami mojego ojca, jego śmierć, przewidywałem, że może to coś we mnie wywołać. Trochę się bałem, ale...
Zatem o czym to? Jest sobie królestwo (scenografia poniżej pasa), które absolutnie upada, a w zasadzie umiera, ministrowie giną gdzieś na rybach, politechnika zapada się w szczelinie ziemi, podobnie pałac, podwładni... pozostają tylko bohaterzy dramatu: król, królowe, Julia, lekarz i strażnik, reszta już nie żyje, albo wkrótce umrze. Po prostu teatr absurdu Ionesco. Kolejną ofiarą tego swoistego końca świata jest Król który, jak anonsują (dosłownie) lekarz i królowa, umrze pod koniec spektaklu, a więc za półtorej godziny. Zaczynają dziać się rzeczy, które mnie zarówno zachwycają, jak i obrzydzają.
Trochę o tych drugich, refleksja może odległa, ale związana. Jest pewien rodzaj bufonady, której nienawidzę (teraz będzie osobiście), polega m.in. na tym, że kiedy widzę w jakiejkolwiek TV aktorów czy reżyserów będących w wieku już dość przeżytym, zaczynają się się promować jako mędrcy, mający filozoficzne patenty na tłumaczenie rzeczywistości w absolutnie patetyczny i nieznoszący sprzeciwu sposób, dając też do zrozumienia widzom, jak bardzo lekceważą aktualną rzeczywistość, bo niby jej nie rozumieją, albo nie chcą zrozumieć i nie będą zaprzątać tym sobie głowy. Zapominają przy tym, że rzeczywistość to ludzie, którzy chcieliby ich poznać i odkryć, jednak dostępu do nich samych już nie ma, a co najśmieszniejsze zapominają często, że mieli kiedyś 20 lat i więcej (celuje w tym gość, który niedawno wziął sobie za piątą żonę tancerkę... ) i popełniali masę błędów. Nie cierpię w takiej starości, czy jak kto woli dojrzałości, braku pokory i ignorancji czy choćby minimalnego zainteresowania tym co się dzieje aktualnie, a jeśli ktoś nie ma na to ochoty, to niech znika.. Ale dałem sobie upust...
Do czego zmierzam? Taki rodzaj bufonady zobaczyłem w tym spektaklu. Otóż reżyser zastosował pewną analogię, że wraz ze śmiercią króla, umiera stary teatr (Stary Teatr), a raczej pewna idea teatru, która gdzieś tam sobie żyje (co dziwne, to reżyser nie jest jeszcze w wieku gotowości pójścia w stronę światła i jest za młody, żeby znać chociażby Swinarskiego). Uczynił to niestety bardzo łopatologicznie i mało elegancko. I to mnie wkurzyło. Tzn. nie tyle ta łopatologia, ale sam pomysł. Na miejscu Doroty Segdy, najjaśniejszej gwiazdy tego wieczoru, to bym czuł się obrażony, bo życzę jej z całego serca, aby grała, grała, grała... i Polony i Dymna i Trela niech grają, niech grają i niech grają, byle nie pieprzyli farmazonów, zresztą tego nie robią. Natomiast wkurza mnie, że reżyser wkręcił ich w taki manewr. Przecież ten teatr, jak każdy inny umiera i zmartwychwstaje, to się nazywa wymiana pokoleń. Coś się kończy, coś się zaczyna, taki zwykły banał. I jeśli najstarszy proces świata miał być osią przedstawienia, to było to niesmaczne, a dlatego, że było to prymitywne. Och, zróbmy sobie spektakl, jak to się kończy nasz stary teatr i popłaczmy sobie buuu nad rozlanym mlekiem. Och, taaak, kiedyś to był teatr, a to Wyzwolenie, o tak, to już dzisiaj nie te czasy, my tu odchodzimy w lamus. To się do cholery weźcie za robotę i zróbcie wreszcie produkcję, która poruszy ten kraj, bo Wałbrzych kompletnie was wyruga... na pole. Wiecie dlaczego mnie to też tak ruszyło? Bo jestem absolutnie zwolennikiem teorii programowania osobowości, czy jak wolą poeci zaklinania przyszłości. Jeśli im się to spełni, to jest po teatrze, umiera coś ważnego pięknego, ale w zamian nic nie było… nic! Poza tym całe moje zawodowe życie uczyłem ludzi radzić sobie ze stratą, mówiłem im i sobie: nie ma ludzi niezastąpionych, nie ma idei niezastąpionych. Nawet demokracja okazała się lekką klapą. Nie bójcie się odchodzić i nie bójcie się odejścia. Zmiany są konieczne dla rozwoju!
Ilustracją tejże wymiany pokoleń pewnie miały być, świetnie zresztą wykonane przez młodych partie tańca współczesnego. Choreografia kapitalna, uwięziona w gestach zatrzymania i wyrywania się ku nieznanemu, towarzyszył jej strach i uczucie ucieczki. Pięknie tańczona. Niestety, jak sobie myślę, włączanie profesjonalnych tancerzy w spektakl jest bardzo ryzykowne (podobnie zrobił Zoń w Operacji Opera), nie do końca rozumiem, po co to było, może faktycznie kontrast między młodością a pokoleniem na wymarciu?
Trochę mnie zaskoczył i chyba lekko zniesmaczył pokaz funeralnej mody, trupie czaszki, koronki, czarne tiule... mieliśmy sie zabawić czy co? Przy takim tekście? Pauza zbędna absolutnie, wyciąć to!
Czy to dobry spektakl?
Nie przepadam za Ionesco, bo mnie w literaturze denerwuje pokolenie lat 60-tych. Aczkolwiek ten akurat dramat jest bardzo głęboki, w końcu dotyczy sytuacji każdego człowieka. Dlatego nie rozumiem niektórych salw śmiechu widowni, mnie tam do śmiechu nie było. Byłem absolutnie wsłuchany w słowo, chciałem usłyszeć interpretację w wykonaniu tuz teatru polskiego. Chłonąłem każde rrr, kkk, ttt z usta Anny Polony, usłyszałem krzyczącą i śpiewającą Dymną, wspaniałego Trelę, trochę ironizującego, ale w końcu biernie i niebiernie poddającego się swojemu przeznaczeniu. Czułem się lekkim świrem empatyzując się z Segdą, również z jej cudowną nieporadnością dołączenia do tancerzy. Aktorstwo wzruszające, czasami minimalistyczne wręcz efemeryczne, momentalnie przeradzające się w wybuchowe, mocarne i przejmujące do granic. Reżysersko niezbyt to spójne, choć kilka scen było rewelacyjnych. No i słynny koniec. Polony w szlafroku, Trela w niechlujnej piżamie odchodzą. Przechodzą wśród publiczności, Polony cały czas zachęca Trelę do odejścia, to już nie Ionesco, a pewnie Wyspiański, pewnie Wyzwolenie. Otwierają drzwi do foyer, pada smuga jasnego, klującego światła. Z niego wyrasta płacz dziecka. Metafora wolności, powrotu? Śmierć i życie. Oboje znikają w świetle. Ludzie płaczą, ja także. Bo w Treli, w jego niebieskiej pidżamie zobaczyłem Tatę.
I tak umiera stary teatr w Starym Teatrze, ciekawe jak długo czekać będziemy, aż to płaczące dziecko urośnie, dojrzeje i pojawi się nowa idea Starego Teatru, wielka, narodowa, może to Klata, Strzępka, a może ktoś kogo jeszcze nie znamy?

Narodowy Stary Teatr
Król umiera, czyli ceremonie
Eugène Ionesco
reżyseria: Piotr Cieplak
obsada:
Julia -  Dorota Segda 

Król - Jarzy Trela
Królowa Maria - Anna Dymna
Królowa Małgorzata - Anna Polony
Lekarz - Jacek Romanowski
Strażnik - Zbigniew Kosowski

czwartek, 2 lutego 2012

Café club i taniec, czyli kolejna porcja ploteczek

Taniec towarzyszył mi życiu jakoś zawsze. Czuję rytmy i muzykę, więc machinalnie moje członki wprowadzają się w jakąkolwiek dynamikę, ale na tyle bezpieczną, żeby sobie nie zrobić krzywdy, nie to co kiedyś, za czasów lepszego zdrowia.
A co ma z tańcem wspólnego Kraków? Ma przecież krakowiaka. Poważnie mówiąc to trafiłem na coś pięknego i wyjątkowego. Moja fotograficzna grupa ma taki zwyczaj, że co dwa tygodnie spotyka się gdzieś na Kazimierzu i pije. Pewnego wieczoru, w słynnym, kultowym Kolanku, w którym zazwyczaj płynie pszeniczne piwo i zajada się pyszne naleśniki nadziewane wątróbką drobiową, starszy pan jegomość, poeta, tekściarz wyśpiewuje swoje pisania do ujmującej muzyki. Nawet nie wiadomo skąd, jak grzyby po deszczu pojawiają się tajemnicze, ubrane na czarno pary i tańczą jeden z najpiękniejszych i zmysłowych tańców: tango Argentino. Wywijają pytkami zamiatając podłogę, przytulają się, piją czerwone wino, bacznie się obserwują, ceremoniał jak z jakiejś bajki. Szpilki, męskie buty na podwyższonym obcasie obowiązkowe, zaklęte w butelce wina figury i klimat boskiego Buenos w środku zimy.
Wczoraj zawitaliśmy do Masady, klubu o zupełnie innej specyfice, ale chyba mojemu towarzystwu znacznie bliższym. I wiemy już, że na razie zakotwiczymy na Krakowskiej, bo potańczyć można i nawet poduczą jeśli będzie potrzeba. Swing, swing. Ludzie tańczą solo, w parach, radośnie, można nie tyle poszaleć, ale ruszyć skostniałym ciało oraz jak się okazuje, poznać zupełnie nowych, otwartych i wspaniałych ludzi. Wiedziałem, że można tańczyć tango i chadzać na milongi, wiedziałem, że są pochłaniacze salsy, ale swing jest dla mnie odkryciem. Cóż... buciki nowe do tańca są, te teatralne się przydadzą i już na parkiet.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

W imię Jakuba S.

Jest taki teatr w Nowej Hucie, bo w Nowej Hucie są teatry, nazywa się Łaźnia Nowa. Pewnie i jeden z najlepszych w Krakowie, ma swoją markę, zdobył widzów, robi niepospolite spektakle. Mieści się w kapitalnych przestrzeniach dawnych warsztatów szkolnych przemysłu hutniczego. Na korytarzach szaro i czerwono, pachnie socrealizmem, takim prześmianym i bezpiecznym. Kawiarnia rodem iście z Bałtyckiej, albo innego badziewia, ale kawa i wino znakomite.
Zatem w Łaźni Nowej grają niecodzienne spektakle, bo Bartosz Szydłowski ma mózg wybitny i zna się nie tylko na biznesie, ale też na ludzkiej psychice i ludzkiej wrednej ciekawości i potrafi robić teatr, o którym się
marzy i śni, żeby tylko takie spektakle oglądać. No więc poszłem tamoj na "W imię Jakuba S." Łoj Panienko Przenajświętszo, człego to się człowiek nie dowiedział.
A poważnie to piszą w zajawce tak: "Większość polskiego społeczeństwa ma korzenie na wsi. Ale nie tej dworkowo-ziemiańskiej, tylko tej duszonej pańszczyzną, tej chłopskiej, tej chamskiej. Dlaczego w takim razie w kalendarzu polskich świąt nie ma święta zniesienia pańszczyzny? Czy wolimy myśleć o sobie jako o potomkach tej „lepszej”, szlacheckiej części narodu? Przecież dzisiejsza klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, to potomkowie Jakuba Szeli." Nie jest to wcale przyjemne, wieśniaku jeden, że słoma z butów ci wychodzi? Że co? Że pojedziesz do Egiptu i narobisz jeszcze większej siary, ty wsiunie. Że srasz wyżej niż widzisz, bo udało ci się skończyć Jagielloński? Albo PWST? Że sprzedajesz buty w Tandecie, albo materiały reklamowe w jakiejś firemce? Że w Dublinie w wynajętym mieszkaniu na pięciu chłopa, zrobisz piekło bo kupiłeś papier toaletowy o jeden raz więcej w miesiącu niż się umawialiście? Ty Polaku beznadziejny zastanów się co jest Twoją wartością, nie uciekaj od siebie, bo korzenie i tak cię dopadną. Szlachtę kurwa to ty mordowałeś, a nie z niej pochodziłeś. Schabowy z kapustą wszędzie smakuje tak samo. Chłoporobotniku za punkty, co się na studia dostawałeś...
Recenzji i opisów wszelakich tegoż spektaklu jest wiele, w końcu to jedno z przedstawień roku, wychwalony na Boskiej Komedii i przez publiczność i krytyków. Nie chce zatem tworzyć kolejnej. Powiem tylko, że trzeba od czasu do czasu pozwolić sobie dać po gębie, żeby człowiek pamiętał kim jest i skąd pochodzi. Odwracanie się od korzeni nie wróży niczego dobrego.
Ale z drugiej strony to spektakl o współczesnej pańszczyźnie, co z tego, że za pieniądze, skoro i tak zabiera ona coś najcenniejszego, jakąś istotę człowieczeństwa, do której wraca się na starość, kiedy umiera się i żałuje. To rzecz o wytworach korporacyjnych, trybikach którym się wydaje, że jak zdobędą kolejne szczebelki kariery to staną się... szlachtą, prezesem, managerem I-wszego stopnia, prawie właścicielem, że jak pojadą na golfa, że jak uścisną rękę, że jak pojadą na konferencję do Geneve...  żenujące.
A potem rodzina na wakacjach, oczywiście poza Polską, bo przecież gdzie tam w kraju... Scena Polaczków na wycieczce w Egipcie... masakra. Choć tak naprawdę nie trzeba jechać do Egiptu, wystarczy być gdzieś nad Bałtykiem, żeby ubabrać się w gnoju, czy chcesz czy nie chcesz, chamstwo jest wśród nas i my to chamstwo współtworzymy.
Genialny i straszny spektakl. Pozycja obowiązkowa państwo Szela.

Teatr Dramatyczny w Warszawie, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
Paweł Demirski
W imię Jakuba S.

reżyseria: Monika Strzępka
występują: Klara Bielawska, Krzysztof Dracz, Dobromir Dymecki, Sławomir Grzymkowski,

Anna Kłos-Kleczewska, Alona Szostak, Paweł Tomaszewski

czwartek, 26 stycznia 2012

Kordian inaczej, ryzykownie

Uśmiecham się pod nosem, na myśl o pani polonistce, która przyprowadziła klasę do Teatru Starego na Kordiana, jaką niespodziankę przygotował jej reżyser. Pewnie chciała, żeby młodzież zachwyciła się cudowną poezją. Poezją, której chyba nikt już nie dogoni, piękną samą w sobie, połączoną z szalonym, patriotycznym i krwawym romantyzmem. A okazało się, że zafundowała podopiecznym filozoficzny traktat o samobójstwie i eutanazji.
Bohater spektaklu jest sparaliżowany, siedzi na wózku inwalidzkim co jest skutkiem wcześniejszej próby samobójczej. To Kordian Stary. Nieznośna ciężkość bytu doprowadziła go do sytuacji ekstremalnej, granicznej jednocześnie, postanawia umrzeć, wykorzystując nowoczesną technologię, którą wynalazca (realnie był to dr Jack Kevorkian USA) nazwał Thanatron, to mieszanina środka usypiającego, pavulonu, chlorku potasu i soli fizjologicznej. Zatem Kordian Stary postanawia umrzeć, a pomaga mu w tym jego alter ego Kordian Młody, który zastępuje mu ruchome ręce, nogi, ale przede wszystkim pomaga Staremu wydobyć sens tekstów, przekroczyć granice do tej pory nieprzekraczalne, a także powiedzieć coś mocniej, dobitniej, uwypuklić to, czego przykuty do wózka wypowiedzieć nie może (choć gra sparaliżowanego jest powalająca).
Prawdę mówiąc jest to ciągle jeden i ten sam Kordian - nadwrażliwy wariat, lekko naćpany, z nakreśloną suicydalnie osobowością, romantyczny pasjonat śmierci, żaden tam bohater narodowy, bez posłannictwa, po prostu chce umrzeć, robi to tylko i wyłącznie dla siebie. Aby jeszcze bardziej uwydatnić tę dość koszmarną sytuację własnej eutanazji, Kordian na chwilę, na krótki moment zaprasza na swój rytuał śmierci rodzinę, aby przeżyła z nim ostatnie chwile, aby żałoba zaczęła się jeszcze za życia. Dla każdego przygotowuje teksty z dramatu. Przybili: matka i ojciec, Laura i ksiądz. No i zaczyna się metafizyczna rozpierducha. Uczta dla uszu, ale co ciekawsze, spektakl staje jeszcze mocniejszy, kiedy w końcu rodzina wychodzi i do końca pozostają obaj panowie Kordianowie. Smakowite kąski, wierzcie mi.
Co się stało z tekstem? Jest pewna zasada w fotografii: jak już ciąć zdjęcie to konkretnie. Zastosował ją reżyser Szymon Kaczmarek. A może zastosował ją Kordian? Może to on chciał powiedzieć nam tylko to, co chciał? Może chciał skupić się na śmierci, może to nas zaprosił do słuchania (czytania) swoich monologów. Pewnie miał dość traktowania go jako bohatera, albo nieudacznika, fruwania po chmurach, patetycznego przemawiania. Kordian działa na zupełnie innym polu. Jest przedstawicielem ludzi, którzy umierają gdzieś tam w ciszy swoich czterech ścian i nagle stają się posłannikami idei śmierci. Jak to u nas, ktoś prosi o śmierć i nagle staje się gwiazdą. Etyczne dyskursy przetaczają się przez domy, szkoły, ulice, kościoły, synagogi. I to zapewne będzie dla pani polonistki temat na wypracowanie.
Śmierć w epoce romantyzmu nie była tabu, wręcz przeciwnie (znowu romantyzm), była na topie, analizowano ją, nie bano się jej, nie uciekało w kupowanie przedmiotów zakrywających lęk przed nią samą i w płytki hedonizm. Wątek śmierci dla Słowackiego to było praktycznie jego ego. On żył umieraniem. Pewnie dlatego reżyser skupił się na thanatoidalnych monologach. Warto było.
Podsumowując;
- reżysersko zaskakująco, otwiera oczodoły, daje do myślenia i wywołuje ogromne kłótnie,
- aktorsko: klimatycznie, panowie Kordianowie absolutna rewelacja, niezwykle ujmująca scena z Laurą,
- co bym zmienił; wykorzystał bardziej scenografię (świetną zresztą) i odrobinę więcej dźwięków,
- co mi przeszkadzało: niespójna dynamika, potencjał aktorów raczej niewykorzystany.
Spektakl kameralny, o mocnym ładunku egzystencjalnym, bardzo introwertyczny w przemyślenia, kontrowersyjny w interpretacji monologów Kordiana. I bardzo dobrze!


Kordian wg Juliusza Słowackiego
Scena Kameralna Narodowy 
Stary Teatr 
scenariusz i reżyseria:
Szymon Kaczmarek
Stary Kordian - Adam Nawojczyk
Młody Kordian - Szymon Czacki

Matka - Beata Paluch
Ojciec - Jacek Romanowski
Laura - Małgorzata Hajewska-Krzysztofik

Ksiądz - Zbigniew Ruciński

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Sen o Dolinie

Klasztor w Czernej w Dolinie Eliaszówki
Dolinki Krakowskie to dla mnie ewenement przyrodniczy w skali kraju, mnie osobiście zachwycają ogromnie. Dolinki leżą na południu Jury, rozciągają się między Krakowem a Krzeszowicami i Olkuszem. To niewielkie wąwozy krasowe, skałki wapienne, których jest tu bez liku mają ślady dna morskiego, pełno tam koralowców, jeśli jest się cierpliwym można znaleźć wiele form zwierzęcych i roślinnych. To niesamowite, że tak naprawdę chodzi się po dnie morza. Lubię tam jeździć po ciszę i spokój. Pomimo, że to bardzo atrakcyjne miejsce, niewielu tu turystów, głównie rowerzyści i amatorzy nauki wspinania, szczególnie na znanej i lubianej Dupie Słonia w Dolinie Będkowskiej. Jest tych dolin kilka: idąc od wschodu (największe) Dolina Kluczowody z pozostałościami zamku z XIV w., Dolina Bolechowicka, Dolina Kobylańska, ma kilka wymyślnych skał, np. Bodzio, Wzgórze Dumań, Dolina Będkowska, chyba najpiękniejsza, wiele tam skał, niesamowity wodospad Szum, znajduje się tam takżeJaskinia Nietoperzowa, Dolina Szklarki, Dolina Racławki, Dolina Eliaszówki – otaczająca klasztor Karmelitów Bosych w Czernej, który zwiedziłem jesienią tego roku, przepiękne miejsce.
Na Dupie Słonia w Dolinie Będkowskiej (słodkie lato)
Na Jurze oczywiście zima pełną gębą, śnieg zalegał
dosłownie wszędzie, lasy, pola, ulice, wszystko białe, widok jak z bajki. Jednak to co mnie, najbardziej uderzyło, to wszechobecny śpiew ptaków rozlegający po całej miejscowości i w okolicznych lasach. Mnóstwo ćwierkania, gwizdów, melodii, nawoływań i pisków ptasich jakby to była wiosna, a nie środek zimy, szalejące w żywopłotach wróble, sikory wszelakich maści, rodzinne stado raniuszków, które lubią towarzystwo sikor i często razem spędzają zimę.

Skały pod Czyżową Górą w Dolinie Racławki
Wśród drzew leniwie przelatywały kwiczoły, wrzeszcząc swoim znajomym skrzekiem. Kosy, jak zwykle mało lękliwe, dawały się obserwować także przy żerowaniu na pozostałych jabłkach, las dookoła wsi śpiewał, niesamowite wrażenie. Gdzieś w oddali dało się słyszeć także gwizd drapieżników, pewnie myszołowa.
I tak krótki, zimowy dzień upłynął ponownie w coraz to dla mnie piękniejszej Jurze.
Zakończyliśmy go w nowej przydrożnej karczmie Chochołowy Dwór, wystrój i urządzenie na wysokim poziomie, natomiast kuchnia... lepiej nie jeść krewetek, ani makaronów, pewnie już tam nie wrócę, nawet po smakowity chleb, który sami pieką, bo też i jego cena 15 złociszy, to lekka przesada.




wtorek, 17 stycznia 2012

O pewnym obrazie z Muzeum Narodowego w Krakowie

Józef Czapski, Stara kobieta

Przedziwna kompozycja. Wpatruję się w nią już wiele minut. Ten obraz jest jak powrót do Paryża po latach na wygnaniu, albo powrót do miejsca, kiedy ją/go poznałem. Przedziwna kompozycja, jednocześnie delikatnie matematyczna i złożona na pół. Na żółtej ławce, na tle szarości siedzi kobieta, stara kobieta. Nie widać jej twarzy. Wiemy, że jest stara. To może być równie dobrze stary mężczyzna, po prostu stary człowiek. Siedzi spokojnie, z założonymi rękoma.
Czapski bardzo lubił malować ludzi na stacjach kolejowych, w pociągach, czy lubił się nimi  przemieszczać? Nie wiem, pewnie tak, choć mógł mieć samochód, ale tańsze było RER podwożące go być może, każdego dnia z Maison-Laffitte do Paryża i z powrotem.
Stacje kolejowe, metro, wagony, przedziały, poczekalnie, podróże. Idea podróży, znowu. Lecz jakże innej, to podróż w głąb siebie, w głąb czegoś czego się boimy. Starości, nieubłaganej starości i śmierci. Patrzę na kobietę i widzę ten, wydaje się, ironiczny napis Femme Forte (Silna Kobieta). Przecież to starowinka, chuchro takie. Ale jednak w jej dłoniach przewija się moc potężna, moc przeżytego życia, które teraz owocuje cierpliwością oczekiwania na coś... na pociąg, na śmierć? Ona czeka spokojnie, cierpliwie i samotnie. 
Cisza tego obrazu wręcz jest krzykliwa, brzmi jak forte. La Femme tkwi w nieruchomej kontemplacji, może myśli o najbliższej przeszłości, może wspomina zmarłych, może sama chce już umierać. I ten groteskowy napis, który mimochodem odnosi się do niej i nadaje zupełnie inne znaczenie całej sytuacji, charakteryzując ją jako siłaczkę spełnioną w swoim życiu. Pomimo smutku bijącego z obrazu, Czapski nie odmawia jej wielkiej godności. Malował ten obraz kiedy miał 69 lat, być może był w jej wieku, może czuł te same emocje. Emocje potęgi określonej wiekiem. A zatem z wiekiem mozolne życie kształtuje moc, ma femme forte, mon homme forte. La force qui se termine dans la mort. 

Józef Czapski, olej, 1965  
Muzeum Narodowe w Krakowie

środa, 11 stycznia 2012

Kluski śląskie

Co można robić w Krakowie, kiedy pogoda nie może zdecydować się jaki wybrać wariant, czy być zimą czy wiecznym przedzimkiem? Cała Polska tonie w chmurach. Można oczywiście iść do teatru, kina, obejrzeć coś w muzeum, ale przede wszystkim można wyjechać, np. do Ustronia. Tam zaczynają się góry, zmienia się klimat, na dole jak wszędzie, ale na Równicy czy Ochodzitej zima pełną gębą. Koło Ustronia leży Wisła, za Wisła nad Wisłą maleńką leży Istebna, do niej przylega Koniaków. Można skoczyć do Czech, albo na Słowację, przejść się po pięknym Cieszynie, tym bez granic. Kupić absynt, a wieczorem upić się do upadłego...
Puchacz wirginijski
Miniony weekend wzorem wielu śląskich turystów wybraliśmy większą ekipą na Śląsk, do Ustronia. Miasteczko, jak i pobliskie okolice prześliczne, nawet teraz o dość ohydnej porze roku. Na zboczach Równicy wymyślili ludzie zoo, takie małe, polskie zwierzaki. Łażą sobie samopas, kiedy są głodne same wyciągają z kieszeni karmę, albo jedzenie. Kiedy są nasycone nie zwracają na żadne smakołyki. Ptaki są inne, tych nie wolno dokarmiać. To królowie nieba, szponiaste, nieopodal niewielka sowiarnia.
Pokaz odbywał się przy dość licznej publiczności, jednak kilka fajnych zdjęć udało się zrobić, zamieściłem je w albumie Ptaki I (drapieżne). Dzięki pokazom sokolniczym można podziwiać w locie bielika amerykańskiego, orła przedniego, przepiękną kanie rudą, sokoła wędrownego, czy południowoamerykańskiego myszołowa zwanego aguja, o przepięknej błękitno-szarej barwie. Chwilę później można obejrzeć wyjątkowo wesołą prezentację sów: w głównej roli nasza rodzima, moja ulubiona płomykówka, latał też puchacz wirginijski, zobaczyć można też puszczyka uralskiego i brunatnego, sowę śnieżną, sowę uszatą i naszego króla puchacza.
Na zimowym szlaku
Narobiłem tych zdjęć, ale najważniejsze to możliwość obserwowania, a nawet patrzenia prosto w oczy, np. bielikowi, którego trzymałem na ręce.
Narciarze mają tu swój mały raj, a wędrowcy po górach, jak i ja skazani na pieszą katorgę wśród śniegów, deszczu i mgły. Widoki, jeżeli nie zasłania ich gęsta mgła, bezcenne. Przynajmniej powyżej 700 m. n.p.m. można spokojnie podziwiać zimę.

A w Krakowie... no tak, zaczęły się warsztaty Pogranicza w Freeday Teatr. Po pierwszych zajęciach boli mnie absolutnie wszystko, ale poczucie jakiegoś bliżej nieokreślonego fizycznego szczęścia jest ogromne. Tyle ruchu to już nie zaznałem dawno. Zabawa, rytmika, improwizacje... wszystko dla mnie nowe, choć przypomina trochę zajęcia z treningu interpersonalnego. Badanie ciała, oswajanie go. Tak sobie uświadamiam, że ja w ogóle nie słucham, ani zastanawiam się nad swoim ciałem, może to wynika z tego, że bardziej skupiony jestem na wnętrzu, na głosie wewnętrznym i zewnętrznym? Bardziej na tym co strzyka, stuka, tyka, ewentualnie boli? A reszta, ta ważniejsza?

środa, 4 stycznia 2012

Trochę o Puszczy, no i o sztuce

Dlaczego ta woda jest taka żelazowa?

Kraków deszczowy, jesienny, ciągle przyciąga turystów, wielbicieli i przypadkowych gości. Zima zapomniała zatrzymać się nad Polską, nawet w górach śniegu niewiele. Nowy Rok spokojny, zadumany nad przemijaniem. Wybraliśmy się do Puszczy Niepołomickiej. To pozostałość królewskich lasów, dawniej pełnej żubrów, niedźwiedzi i jeleni, w której polowali urzędujący w Krakowie władcy. Puszcza ta może nie należy do najpiękniejszych kompleksów leśnych, ale dookoła Krakowa lasów zbytnio nie widać, więc chociaż tu  można pójść na grzyby, pojeździć rowerem i pooddychać czystszym powietrzem. Ostatnio zapuściłem się w okolice torfowiska Błoto, by spenetrować pobliskie łąki, wśród których cichutko płyną sobie niewielkie rzeczki i kanały, a skoro mamy las, koszone łąki i wodę to wiadomo, że będą ptaki. W swojej głupocie zamiast zabrać moją 300 mm nałożyłem portretówkę, bo chciałem robić zdjęcia "artystyczne", a okazało się, że łąki aż ćwierkają od zimowych gwizdów wielu gatunków ptaków.  Były sikory bogatki, modraszki, sosnówki, stadko gilów, zimująca grupa raniuszków zupełnie niepłochliwa, nad głową szybował myszołów i kruk. Z krzaków wyleciał wystraszony ptak, którego po głosie nie umiałem zidentyfikować, słyszałem taką melodię pierwszy raz w życiu, głos podobny do lelka, może to jakiś dzięcioł, albo bażant czy kuropatwa. Gdybym miał przy sobie lornetkę to pewnie bym wiedział, ale nie miałem. Zresztą melodie ptaków zimą mogą różnić się kompletnie od melodii, które znamy i słyszymy wiosną czy latem. Zima to też miła pora na podglądanie ptaków, swoją drogą nad Wisłą aż roi się wodniaków, wszelkich kaczek, łabędzi...
Zimowe kwiaty
Noworoczny spacer po mieście odbyłem wczoraj załatwiając przy okazji dla Freeday Teatr reklamy w jeden z firm. Łażąc po Rynku wstąpiłem do Międzynarodowego Centrum Kultury w Rynku, żeby zobaczyć w końcu wystawę Polowanie na awangardę. Sztuka zakazana w III Rzeszy. Myślą przewodnią wystawy jest pokazanie dzieł artystów prześladowanych przez niemieckich nazistów w latach 1933-1945. Obejrzeć można prace chociażby Emila Nolde, Maxa Ernsta, Otto Freundlicha, Oskara Schlemmera, Thomasa Manna czy Anny Sehgers i Kurta Weilla. Zaprezentowane
dzieła to nie tylko obrazy i rzeźby, ale też muzyka (osobiście uważam, że nie do słuchania, nie dość, że niemiecki, to jeszcze muzyka współczesna), dzieła literackie. Ta prezentacja wielu dziedzin artystycznych ma pokazać zapewne skalę zjawiska, jakim było prześladowanie artystów z kręgu awangardy w latach władzy Hitlera, czyli od 1933 roku. Być może dla osoby, która nigdy nie żyła w państwie totalitarnym wystawa ta może być mocna, ale biorąc pod uwagę doświadczenie naszego kraju i tego jak jesteśmy ukształtowani całość prezentacji nie robi wielkiego wrażenia. Istotne też jest to, że wielu tym artystom pozwolono wyemigrować (Weil, Einstein, Mann, Sehgers), tylko  Niemieccy artyści żydowskiego pochodzenia mieli mniej szczęścia i ginęli w obozach, podobnie jak ich rodacy (Freundlich). Niektórzy jak Nolde kolaborowali z faszystami, nawracali się dopiero kiedy uznano ich sztukę za "zdegenerowaną" (Nolde). Skupiłem się zatem na samych dziełach, oddzielając je od problemu, bo przecież nie można znać wszystkich życiorysów, a ilość artystów na wystawie jest dość pokaźna.
Emigranci
Jest jednak coś w tej wystawie co mnie odrzuca, nie wiem czy to miejsce, czy co tu dużo gadać, słaba prezentacja, utrzymana w stylu muzealnym lat siedemdziesiątych, czy to śpiące panie przypominające obozowe kapo, pojawiające się nie wiadomo kiedy, szeptając: - tu nie można fotografować! A może to jakieś chore myślenie, że nie żal Niemców, którzy nie byli faszystami, to w końcu ich rodacy. Choć trzeba przyznać, że był to jakiś ruch oporu. Natomiast rewelacyjne są niektóre obrazy, szczególnie te malowane w duchu dada czy konceptualizmu.

Tak więc życie toczy się dalej, ruszyłem znowu w Kraków po metafizycznej przerwie. Przerwie niespodziewanej, zapewne niechcianej, ale z pokorą przyjętej, bo jak mówimy na Kaszubach: "śmierć jest częścią życia". I nic tego nie zmieni.