poniedziałek, 30 stycznia 2012

W imię Jakuba S.

Jest taki teatr w Nowej Hucie, bo w Nowej Hucie są teatry, nazywa się Łaźnia Nowa. Pewnie i jeden z najlepszych w Krakowie, ma swoją markę, zdobył widzów, robi niepospolite spektakle. Mieści się w kapitalnych przestrzeniach dawnych warsztatów szkolnych przemysłu hutniczego. Na korytarzach szaro i czerwono, pachnie socrealizmem, takim prześmianym i bezpiecznym. Kawiarnia rodem iście z Bałtyckiej, albo innego badziewia, ale kawa i wino znakomite.
Zatem w Łaźni Nowej grają niecodzienne spektakle, bo Bartosz Szydłowski ma mózg wybitny i zna się nie tylko na biznesie, ale też na ludzkiej psychice i ludzkiej wrednej ciekawości i potrafi robić teatr, o którym się
marzy i śni, żeby tylko takie spektakle oglądać. No więc poszłem tamoj na "W imię Jakuba S." Łoj Panienko Przenajświętszo, człego to się człowiek nie dowiedział.
A poważnie to piszą w zajawce tak: "Większość polskiego społeczeństwa ma korzenie na wsi. Ale nie tej dworkowo-ziemiańskiej, tylko tej duszonej pańszczyzną, tej chłopskiej, tej chamskiej. Dlaczego w takim razie w kalendarzu polskich świąt nie ma święta zniesienia pańszczyzny? Czy wolimy myśleć o sobie jako o potomkach tej „lepszej”, szlacheckiej części narodu? Przecież dzisiejsza klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, to potomkowie Jakuba Szeli." Nie jest to wcale przyjemne, wieśniaku jeden, że słoma z butów ci wychodzi? Że co? Że pojedziesz do Egiptu i narobisz jeszcze większej siary, ty wsiunie. Że srasz wyżej niż widzisz, bo udało ci się skończyć Jagielloński? Albo PWST? Że sprzedajesz buty w Tandecie, albo materiały reklamowe w jakiejś firemce? Że w Dublinie w wynajętym mieszkaniu na pięciu chłopa, zrobisz piekło bo kupiłeś papier toaletowy o jeden raz więcej w miesiącu niż się umawialiście? Ty Polaku beznadziejny zastanów się co jest Twoją wartością, nie uciekaj od siebie, bo korzenie i tak cię dopadną. Szlachtę kurwa to ty mordowałeś, a nie z niej pochodziłeś. Schabowy z kapustą wszędzie smakuje tak samo. Chłoporobotniku za punkty, co się na studia dostawałeś...
Recenzji i opisów wszelakich tegoż spektaklu jest wiele, w końcu to jedno z przedstawień roku, wychwalony na Boskiej Komedii i przez publiczność i krytyków. Nie chce zatem tworzyć kolejnej. Powiem tylko, że trzeba od czasu do czasu pozwolić sobie dać po gębie, żeby człowiek pamiętał kim jest i skąd pochodzi. Odwracanie się od korzeni nie wróży niczego dobrego.
Ale z drugiej strony to spektakl o współczesnej pańszczyźnie, co z tego, że za pieniądze, skoro i tak zabiera ona coś najcenniejszego, jakąś istotę człowieczeństwa, do której wraca się na starość, kiedy umiera się i żałuje. To rzecz o wytworach korporacyjnych, trybikach którym się wydaje, że jak zdobędą kolejne szczebelki kariery to staną się... szlachtą, prezesem, managerem I-wszego stopnia, prawie właścicielem, że jak pojadą na golfa, że jak uścisną rękę, że jak pojadą na konferencję do Geneve...  żenujące.
A potem rodzina na wakacjach, oczywiście poza Polską, bo przecież gdzie tam w kraju... Scena Polaczków na wycieczce w Egipcie... masakra. Choć tak naprawdę nie trzeba jechać do Egiptu, wystarczy być gdzieś nad Bałtykiem, żeby ubabrać się w gnoju, czy chcesz czy nie chcesz, chamstwo jest wśród nas i my to chamstwo współtworzymy.
Genialny i straszny spektakl. Pozycja obowiązkowa państwo Szela.

Teatr Dramatyczny w Warszawie, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
Paweł Demirski
W imię Jakuba S.

reżyseria: Monika Strzępka
występują: Klara Bielawska, Krzysztof Dracz, Dobromir Dymecki, Sławomir Grzymkowski,

Anna Kłos-Kleczewska, Alona Szostak, Paweł Tomaszewski

czwartek, 26 stycznia 2012

Kordian inaczej, ryzykownie

Uśmiecham się pod nosem, na myśl o pani polonistce, która przyprowadziła klasę do Teatru Starego na Kordiana, jaką niespodziankę przygotował jej reżyser. Pewnie chciała, żeby młodzież zachwyciła się cudowną poezją. Poezją, której chyba nikt już nie dogoni, piękną samą w sobie, połączoną z szalonym, patriotycznym i krwawym romantyzmem. A okazało się, że zafundowała podopiecznym filozoficzny traktat o samobójstwie i eutanazji.
Bohater spektaklu jest sparaliżowany, siedzi na wózku inwalidzkim co jest skutkiem wcześniejszej próby samobójczej. To Kordian Stary. Nieznośna ciężkość bytu doprowadziła go do sytuacji ekstremalnej, granicznej jednocześnie, postanawia umrzeć, wykorzystując nowoczesną technologię, którą wynalazca (realnie był to dr Jack Kevorkian USA) nazwał Thanatron, to mieszanina środka usypiającego, pavulonu, chlorku potasu i soli fizjologicznej. Zatem Kordian Stary postanawia umrzeć, a pomaga mu w tym jego alter ego Kordian Młody, który zastępuje mu ruchome ręce, nogi, ale przede wszystkim pomaga Staremu wydobyć sens tekstów, przekroczyć granice do tej pory nieprzekraczalne, a także powiedzieć coś mocniej, dobitniej, uwypuklić to, czego przykuty do wózka wypowiedzieć nie może (choć gra sparaliżowanego jest powalająca).
Prawdę mówiąc jest to ciągle jeden i ten sam Kordian - nadwrażliwy wariat, lekko naćpany, z nakreśloną suicydalnie osobowością, romantyczny pasjonat śmierci, żaden tam bohater narodowy, bez posłannictwa, po prostu chce umrzeć, robi to tylko i wyłącznie dla siebie. Aby jeszcze bardziej uwydatnić tę dość koszmarną sytuację własnej eutanazji, Kordian na chwilę, na krótki moment zaprasza na swój rytuał śmierci rodzinę, aby przeżyła z nim ostatnie chwile, aby żałoba zaczęła się jeszcze za życia. Dla każdego przygotowuje teksty z dramatu. Przybili: matka i ojciec, Laura i ksiądz. No i zaczyna się metafizyczna rozpierducha. Uczta dla uszu, ale co ciekawsze, spektakl staje jeszcze mocniejszy, kiedy w końcu rodzina wychodzi i do końca pozostają obaj panowie Kordianowie. Smakowite kąski, wierzcie mi.
Co się stało z tekstem? Jest pewna zasada w fotografii: jak już ciąć zdjęcie to konkretnie. Zastosował ją reżyser Szymon Kaczmarek. A może zastosował ją Kordian? Może to on chciał powiedzieć nam tylko to, co chciał? Może chciał skupić się na śmierci, może to nas zaprosił do słuchania (czytania) swoich monologów. Pewnie miał dość traktowania go jako bohatera, albo nieudacznika, fruwania po chmurach, patetycznego przemawiania. Kordian działa na zupełnie innym polu. Jest przedstawicielem ludzi, którzy umierają gdzieś tam w ciszy swoich czterech ścian i nagle stają się posłannikami idei śmierci. Jak to u nas, ktoś prosi o śmierć i nagle staje się gwiazdą. Etyczne dyskursy przetaczają się przez domy, szkoły, ulice, kościoły, synagogi. I to zapewne będzie dla pani polonistki temat na wypracowanie.
Śmierć w epoce romantyzmu nie była tabu, wręcz przeciwnie (znowu romantyzm), była na topie, analizowano ją, nie bano się jej, nie uciekało w kupowanie przedmiotów zakrywających lęk przed nią samą i w płytki hedonizm. Wątek śmierci dla Słowackiego to było praktycznie jego ego. On żył umieraniem. Pewnie dlatego reżyser skupił się na thanatoidalnych monologach. Warto było.
Podsumowując;
- reżysersko zaskakująco, otwiera oczodoły, daje do myślenia i wywołuje ogromne kłótnie,
- aktorsko: klimatycznie, panowie Kordianowie absolutna rewelacja, niezwykle ujmująca scena z Laurą,
- co bym zmienił; wykorzystał bardziej scenografię (świetną zresztą) i odrobinę więcej dźwięków,
- co mi przeszkadzało: niespójna dynamika, potencjał aktorów raczej niewykorzystany.
Spektakl kameralny, o mocnym ładunku egzystencjalnym, bardzo introwertyczny w przemyślenia, kontrowersyjny w interpretacji monologów Kordiana. I bardzo dobrze!


Kordian wg Juliusza Słowackiego
Scena Kameralna Narodowy 
Stary Teatr 
scenariusz i reżyseria:
Szymon Kaczmarek
Stary Kordian - Adam Nawojczyk
Młody Kordian - Szymon Czacki

Matka - Beata Paluch
Ojciec - Jacek Romanowski
Laura - Małgorzata Hajewska-Krzysztofik

Ksiądz - Zbigniew Ruciński

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Sen o Dolinie

Klasztor w Czernej w Dolinie Eliaszówki
Dolinki Krakowskie to dla mnie ewenement przyrodniczy w skali kraju, mnie osobiście zachwycają ogromnie. Dolinki leżą na południu Jury, rozciągają się między Krakowem a Krzeszowicami i Olkuszem. To niewielkie wąwozy krasowe, skałki wapienne, których jest tu bez liku mają ślady dna morskiego, pełno tam koralowców, jeśli jest się cierpliwym można znaleźć wiele form zwierzęcych i roślinnych. To niesamowite, że tak naprawdę chodzi się po dnie morza. Lubię tam jeździć po ciszę i spokój. Pomimo, że to bardzo atrakcyjne miejsce, niewielu tu turystów, głównie rowerzyści i amatorzy nauki wspinania, szczególnie na znanej i lubianej Dupie Słonia w Dolinie Będkowskiej. Jest tych dolin kilka: idąc od wschodu (największe) Dolina Kluczowody z pozostałościami zamku z XIV w., Dolina Bolechowicka, Dolina Kobylańska, ma kilka wymyślnych skał, np. Bodzio, Wzgórze Dumań, Dolina Będkowska, chyba najpiękniejsza, wiele tam skał, niesamowity wodospad Szum, znajduje się tam takżeJaskinia Nietoperzowa, Dolina Szklarki, Dolina Racławki, Dolina Eliaszówki – otaczająca klasztor Karmelitów Bosych w Czernej, który zwiedziłem jesienią tego roku, przepiękne miejsce.
Na Dupie Słonia w Dolinie Będkowskiej (słodkie lato)
Na Jurze oczywiście zima pełną gębą, śnieg zalegał
dosłownie wszędzie, lasy, pola, ulice, wszystko białe, widok jak z bajki. Jednak to co mnie, najbardziej uderzyło, to wszechobecny śpiew ptaków rozlegający po całej miejscowości i w okolicznych lasach. Mnóstwo ćwierkania, gwizdów, melodii, nawoływań i pisków ptasich jakby to była wiosna, a nie środek zimy, szalejące w żywopłotach wróble, sikory wszelakich maści, rodzinne stado raniuszków, które lubią towarzystwo sikor i często razem spędzają zimę.

Skały pod Czyżową Górą w Dolinie Racławki
Wśród drzew leniwie przelatywały kwiczoły, wrzeszcząc swoim znajomym skrzekiem. Kosy, jak zwykle mało lękliwe, dawały się obserwować także przy żerowaniu na pozostałych jabłkach, las dookoła wsi śpiewał, niesamowite wrażenie. Gdzieś w oddali dało się słyszeć także gwizd drapieżników, pewnie myszołowa.
I tak krótki, zimowy dzień upłynął ponownie w coraz to dla mnie piękniejszej Jurze.
Zakończyliśmy go w nowej przydrożnej karczmie Chochołowy Dwór, wystrój i urządzenie na wysokim poziomie, natomiast kuchnia... lepiej nie jeść krewetek, ani makaronów, pewnie już tam nie wrócę, nawet po smakowity chleb, który sami pieką, bo też i jego cena 15 złociszy, to lekka przesada.




wtorek, 17 stycznia 2012

O pewnym obrazie z Muzeum Narodowego w Krakowie

Józef Czapski, Stara kobieta

Przedziwna kompozycja. Wpatruję się w nią już wiele minut. Ten obraz jest jak powrót do Paryża po latach na wygnaniu, albo powrót do miejsca, kiedy ją/go poznałem. Przedziwna kompozycja, jednocześnie delikatnie matematyczna i złożona na pół. Na żółtej ławce, na tle szarości siedzi kobieta, stara kobieta. Nie widać jej twarzy. Wiemy, że jest stara. To może być równie dobrze stary mężczyzna, po prostu stary człowiek. Siedzi spokojnie, z założonymi rękoma.
Czapski bardzo lubił malować ludzi na stacjach kolejowych, w pociągach, czy lubił się nimi  przemieszczać? Nie wiem, pewnie tak, choć mógł mieć samochód, ale tańsze było RER podwożące go być może, każdego dnia z Maison-Laffitte do Paryża i z powrotem.
Stacje kolejowe, metro, wagony, przedziały, poczekalnie, podróże. Idea podróży, znowu. Lecz jakże innej, to podróż w głąb siebie, w głąb czegoś czego się boimy. Starości, nieubłaganej starości i śmierci. Patrzę na kobietę i widzę ten, wydaje się, ironiczny napis Femme Forte (Silna Kobieta). Przecież to starowinka, chuchro takie. Ale jednak w jej dłoniach przewija się moc potężna, moc przeżytego życia, które teraz owocuje cierpliwością oczekiwania na coś... na pociąg, na śmierć? Ona czeka spokojnie, cierpliwie i samotnie. 
Cisza tego obrazu wręcz jest krzykliwa, brzmi jak forte. La Femme tkwi w nieruchomej kontemplacji, może myśli o najbliższej przeszłości, może wspomina zmarłych, może sama chce już umierać. I ten groteskowy napis, który mimochodem odnosi się do niej i nadaje zupełnie inne znaczenie całej sytuacji, charakteryzując ją jako siłaczkę spełnioną w swoim życiu. Pomimo smutku bijącego z obrazu, Czapski nie odmawia jej wielkiej godności. Malował ten obraz kiedy miał 69 lat, być może był w jej wieku, może czuł te same emocje. Emocje potęgi określonej wiekiem. A zatem z wiekiem mozolne życie kształtuje moc, ma femme forte, mon homme forte. La force qui se termine dans la mort. 

Józef Czapski, olej, 1965  
Muzeum Narodowe w Krakowie

środa, 11 stycznia 2012

Kluski śląskie

Co można robić w Krakowie, kiedy pogoda nie może zdecydować się jaki wybrać wariant, czy być zimą czy wiecznym przedzimkiem? Cała Polska tonie w chmurach. Można oczywiście iść do teatru, kina, obejrzeć coś w muzeum, ale przede wszystkim można wyjechać, np. do Ustronia. Tam zaczynają się góry, zmienia się klimat, na dole jak wszędzie, ale na Równicy czy Ochodzitej zima pełną gębą. Koło Ustronia leży Wisła, za Wisła nad Wisłą maleńką leży Istebna, do niej przylega Koniaków. Można skoczyć do Czech, albo na Słowację, przejść się po pięknym Cieszynie, tym bez granic. Kupić absynt, a wieczorem upić się do upadłego...
Puchacz wirginijski
Miniony weekend wzorem wielu śląskich turystów wybraliśmy większą ekipą na Śląsk, do Ustronia. Miasteczko, jak i pobliskie okolice prześliczne, nawet teraz o dość ohydnej porze roku. Na zboczach Równicy wymyślili ludzie zoo, takie małe, polskie zwierzaki. Łażą sobie samopas, kiedy są głodne same wyciągają z kieszeni karmę, albo jedzenie. Kiedy są nasycone nie zwracają na żadne smakołyki. Ptaki są inne, tych nie wolno dokarmiać. To królowie nieba, szponiaste, nieopodal niewielka sowiarnia.
Pokaz odbywał się przy dość licznej publiczności, jednak kilka fajnych zdjęć udało się zrobić, zamieściłem je w albumie Ptaki I (drapieżne). Dzięki pokazom sokolniczym można podziwiać w locie bielika amerykańskiego, orła przedniego, przepiękną kanie rudą, sokoła wędrownego, czy południowoamerykańskiego myszołowa zwanego aguja, o przepięknej błękitno-szarej barwie. Chwilę później można obejrzeć wyjątkowo wesołą prezentację sów: w głównej roli nasza rodzima, moja ulubiona płomykówka, latał też puchacz wirginijski, zobaczyć można też puszczyka uralskiego i brunatnego, sowę śnieżną, sowę uszatą i naszego króla puchacza.
Na zimowym szlaku
Narobiłem tych zdjęć, ale najważniejsze to możliwość obserwowania, a nawet patrzenia prosto w oczy, np. bielikowi, którego trzymałem na ręce.
Narciarze mają tu swój mały raj, a wędrowcy po górach, jak i ja skazani na pieszą katorgę wśród śniegów, deszczu i mgły. Widoki, jeżeli nie zasłania ich gęsta mgła, bezcenne. Przynajmniej powyżej 700 m. n.p.m. można spokojnie podziwiać zimę.

A w Krakowie... no tak, zaczęły się warsztaty Pogranicza w Freeday Teatr. Po pierwszych zajęciach boli mnie absolutnie wszystko, ale poczucie jakiegoś bliżej nieokreślonego fizycznego szczęścia jest ogromne. Tyle ruchu to już nie zaznałem dawno. Zabawa, rytmika, improwizacje... wszystko dla mnie nowe, choć przypomina trochę zajęcia z treningu interpersonalnego. Badanie ciała, oswajanie go. Tak sobie uświadamiam, że ja w ogóle nie słucham, ani zastanawiam się nad swoim ciałem, może to wynika z tego, że bardziej skupiony jestem na wnętrzu, na głosie wewnętrznym i zewnętrznym? Bardziej na tym co strzyka, stuka, tyka, ewentualnie boli? A reszta, ta ważniejsza?

środa, 4 stycznia 2012

Trochę o Puszczy, no i o sztuce

Dlaczego ta woda jest taka żelazowa?

Kraków deszczowy, jesienny, ciągle przyciąga turystów, wielbicieli i przypadkowych gości. Zima zapomniała zatrzymać się nad Polską, nawet w górach śniegu niewiele. Nowy Rok spokojny, zadumany nad przemijaniem. Wybraliśmy się do Puszczy Niepołomickiej. To pozostałość królewskich lasów, dawniej pełnej żubrów, niedźwiedzi i jeleni, w której polowali urzędujący w Krakowie władcy. Puszcza ta może nie należy do najpiękniejszych kompleksów leśnych, ale dookoła Krakowa lasów zbytnio nie widać, więc chociaż tu  można pójść na grzyby, pojeździć rowerem i pooddychać czystszym powietrzem. Ostatnio zapuściłem się w okolice torfowiska Błoto, by spenetrować pobliskie łąki, wśród których cichutko płyną sobie niewielkie rzeczki i kanały, a skoro mamy las, koszone łąki i wodę to wiadomo, że będą ptaki. W swojej głupocie zamiast zabrać moją 300 mm nałożyłem portretówkę, bo chciałem robić zdjęcia "artystyczne", a okazało się, że łąki aż ćwierkają od zimowych gwizdów wielu gatunków ptaków.  Były sikory bogatki, modraszki, sosnówki, stadko gilów, zimująca grupa raniuszków zupełnie niepłochliwa, nad głową szybował myszołów i kruk. Z krzaków wyleciał wystraszony ptak, którego po głosie nie umiałem zidentyfikować, słyszałem taką melodię pierwszy raz w życiu, głos podobny do lelka, może to jakiś dzięcioł, albo bażant czy kuropatwa. Gdybym miał przy sobie lornetkę to pewnie bym wiedział, ale nie miałem. Zresztą melodie ptaków zimą mogą różnić się kompletnie od melodii, które znamy i słyszymy wiosną czy latem. Zima to też miła pora na podglądanie ptaków, swoją drogą nad Wisłą aż roi się wodniaków, wszelkich kaczek, łabędzi...
Zimowe kwiaty
Noworoczny spacer po mieście odbyłem wczoraj załatwiając przy okazji dla Freeday Teatr reklamy w jeden z firm. Łażąc po Rynku wstąpiłem do Międzynarodowego Centrum Kultury w Rynku, żeby zobaczyć w końcu wystawę Polowanie na awangardę. Sztuka zakazana w III Rzeszy. Myślą przewodnią wystawy jest pokazanie dzieł artystów prześladowanych przez niemieckich nazistów w latach 1933-1945. Obejrzeć można prace chociażby Emila Nolde, Maxa Ernsta, Otto Freundlicha, Oskara Schlemmera, Thomasa Manna czy Anny Sehgers i Kurta Weilla. Zaprezentowane
dzieła to nie tylko obrazy i rzeźby, ale też muzyka (osobiście uważam, że nie do słuchania, nie dość, że niemiecki, to jeszcze muzyka współczesna), dzieła literackie. Ta prezentacja wielu dziedzin artystycznych ma pokazać zapewne skalę zjawiska, jakim było prześladowanie artystów z kręgu awangardy w latach władzy Hitlera, czyli od 1933 roku. Być może dla osoby, która nigdy nie żyła w państwie totalitarnym wystawa ta może być mocna, ale biorąc pod uwagę doświadczenie naszego kraju i tego jak jesteśmy ukształtowani całość prezentacji nie robi wielkiego wrażenia. Istotne też jest to, że wielu tym artystom pozwolono wyemigrować (Weil, Einstein, Mann, Sehgers), tylko  Niemieccy artyści żydowskiego pochodzenia mieli mniej szczęścia i ginęli w obozach, podobnie jak ich rodacy (Freundlich). Niektórzy jak Nolde kolaborowali z faszystami, nawracali się dopiero kiedy uznano ich sztukę za "zdegenerowaną" (Nolde). Skupiłem się zatem na samych dziełach, oddzielając je od problemu, bo przecież nie można znać wszystkich życiorysów, a ilość artystów na wystawie jest dość pokaźna.
Emigranci
Jest jednak coś w tej wystawie co mnie odrzuca, nie wiem czy to miejsce, czy co tu dużo gadać, słaba prezentacja, utrzymana w stylu muzealnym lat siedemdziesiątych, czy to śpiące panie przypominające obozowe kapo, pojawiające się nie wiadomo kiedy, szeptając: - tu nie można fotografować! A może to jakieś chore myślenie, że nie żal Niemców, którzy nie byli faszystami, to w końcu ich rodacy. Choć trzeba przyznać, że był to jakiś ruch oporu. Natomiast rewelacyjne są niektóre obrazy, szczególnie te malowane w duchu dada czy konceptualizmu.

Tak więc życie toczy się dalej, ruszyłem znowu w Kraków po metafizycznej przerwie. Przerwie niespodziewanej, zapewne niechcianej, ale z pokorą przyjętej, bo jak mówimy na Kaszubach: "śmierć jest częścią życia". I nic tego nie zmieni.