piątek, 5 czerwca 2020

Wakacje na urlopie... Sardynia

No nie lubię latać, kurde nie lubię, ale wypad był warty wszystkich lęków związanych z wyjazdem, bo dla mnie Sardynia to absolutna egzotyka. Wyspa gorąca, na której wszędzie pełno palm i kaktusów, kilka klimatów, ptaki znacznie różniące się od naszych, chociażby wróble jakieś większe o bardziej intensywnych barwach. No i te flamingi, które przeszukują płytkie stawy morskie wzdłuż brzegów Cagliari. Góry, góry, drogi górskie, zakręty po których błędnik szaleje kiedy kończy się podróż.

Plaża w Cala Gonone
Zatem podróż zaczęliśmy w Cagliari skąd przylecieliśmy tanimi liniami z Krakowa. Na miejscu czekał już Francesco,k który zawiózł nas do swojego domu w Elmas. Tam jego sympatyczna żona czekała już z ciastem i napojami, po chwili rozmowy oczywiście po włosku, bo znajomość tam angielskiego to raczej rzadkość... A propos odzyskałem tam wiarę we własne możliwości językowe, kiedy pytałem się czy mówisz po angielsku? Często słyszałem, yes... a zaraz potem włoski, bo to było pewnie jedyne słowo jakie znali :-) Komiczne, ale bardzo prawdziwe. Cudowni ludzie, bardzo gościnni, otwarci, żartobliwi, pomocni i... gadatliwi po włosku oczywiście.
Więc siedzimy u Franka w kuchni, pijemy już kolejny kieliszek jego nalewek, mandarynkowa to jakiś nektar dosłownie, opowiadamy o Polsce, pytamy o Sardynię, jak się żyje, co zobaczyć, pokazują nam swoje patio i zielnik, smakujemy zioła prosto z krzaka, rozmaryn wielkości krzewu, bazylia jakaś bardziej bazyliowa i cytryny które wiszę prosto pod głową... Zasypiamy koło drugiej
Ulica w Cagliari
Raniutko Franek odwozi nas na lotnisko, wypożyczamy samochód z małej lokalnej wypożyczalni w cenie o połowę niższej niż jakakolwiek sieciówka i zaczynamy swoją przygodę: dookoła Sardynii w weekend. Zaczynamy od Cagliari, morskiego portu i stolicy wyspy, klimatyczne miejsce, przedziwne, wszystko takie włoskie i morskie: ciasne uliczki, kolor ochry, łososia i żółci, owoce morza, pierwszy raz w życiu (i ostatni, bo przez pomyłkę) zjadłem ośmiornicę. Z miasta drogą SS 131 wyjechaliśmy w kierunku Orosei, parku narodowego, jednego z najpiękniejszych w basenie Morza Śródziemnego. Po drodze zatrzymywaliśmy bez przygotowania w małych miastach, osadach zwiedzając wyspę od środka ludzkiej egzystencji, piliśmy na spotkaniu rodzinnym wino w St. Cristina, gadaliśmy z producentem serów gdzieś w górach, szukaliśmy antycznych term, a przede wszystkim zwariowałem na punkcie nuraghi, bardzo starożytnych (ok. XV w. p.n.e.) budowli niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Szukaliśmy flamingi, jaszczurki, węże i syczki, którego udało się podsłuchać w końcu w Arbatax.
Temperatura morza podobna do naszego Bałtyku latem, miejscami nawet cieplejsza, szczególnie po zachodniej stronie wyspy. Kąpiel cudowna, wśród skał, w wodzie krystalicznie czystej. Kiedy dotarliśmy do PN Orosei zostaliśmy zaczarowani pięknem gór, morza, wysokości, szaleńczej drogi i niewielkiej letniskowej miejscowości Cala Gonone. To tam, choć nie tylko, główna droga miasta wiedzie praktycznie wśród stolików kawiarni. Orosei to szalone przełęcze, czerwone skały nad morzem, niezamieszkane wybrzeże, wąwozy i góry...Widoki przecudne. Potem był Arbatax, w którym jadłem najlepszą pizze na świecie: świeży łosoś, krewetki na beszamelu... niebo w gębie.Chce się tam wracać i wrócę...