Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 maja 2012

Maju baju

Mój blog o Krakowie chyba powoli zamiera, to pewnie jakaś kolej rzeczy. Staję się bardziej mieszkańcem tego miasta aniżeli turystą, który na chwilę wpadł do tego miasta i obserwuje jego życie. Aczkolwiek pogląd ten nie usprawiedliwia mojego lenistwa w obserwacjach teatralnych, bo do teatru ciągle łażę i z miłością słucham, patrzę i chłonę. Dotarłem w końcu do Słowackiego. To ten wielki gmach, który widzą wszyscy przyjeżdżający do Krakowa, kiedy wychodzą z podziemia idąc od strony dworca czy Galerii Krakowskiej. Piękny gmach na skraju plant, historia teatru polskiego ze słynną kurtyną Siemiradzkiego.

Foto telefonem na scenę z balkonu

Wybrałem się tam na dość małą znaną sztukę Ibsena Peer Gynt (nie mającą nic wspólnego z osławioną muzyką Griega). Ibsena trzeba lubić, bo to trochę archaiczny facet, którego dramaty raczej były aktualne, a dzisiaj są zapomniane, bo też nie mają z czym dyskutować. I chociaż pióro Ibsena jest fantastyczne, to wizjonerem facet nie był i jego dramaty mogą wydawać się lekko mdławe. Dlatego też adaptacja tekstu, którym posługiwali się aktorzy, to wielki szacun dla scenarzystów. Jako że kupowałem bilet w ostatniej chwili dostałem, z czego najpierw się cieszyłem, bilet w loży na drugim piętrze. Teatr Słowackiego to taka wiedeńska opera, czy moskiewski Bolszoi, tylko mniejszy i bez złota. No i spodziewałem się fajnego miejsca. Nigdy więcej. Gówno widziałem, bo daleko do sceny, ludziki jakieś małe, nic z twarzy odczytać, jedynie mogłem intuicyjnie i twórczo dopasowywać tekst do tego co robią aktorzy, albo do tego co mogą robić, bo małe gesty były dla mnie niedostępne. Zły byłem jak cholera. Dlatego też nie mogłem nawet jakoś specjalnie ocenić tego spektaklu, choć zdecydowanie drugi akt był lepszy. Całość jakoś nie rzuciła mnie na kolana, wydawał mi się jeszcze niedorobiony, musi jeszcze trochę pożyć i popracować... Natomiast to co mnie najbardziej zainteresowało w tym teatrze, to kulisy, cudowna przestrzeń i widownia. Teatr jest przepiękny, człowiek przenosi się w czasie momentalnie do XIX wieku, choć na deskach obskurny XXI wiek (scenografia). Trochę to zgrzyta, ale... Paniusie krakowskie, niunie wypindrowane witające się ze sobą jak królowe angielskie i towarzyszące im posągi-dziwolągi płci męskiej rozbawiają mnie absolutnie. Manieryzm w najlepszym, barokowym wydaniu. Powłóczyste spojrzenia towarzyszące powłóczystym szalom i sukniom, natapirowane włosy i czerstwe smokingi od razu przypomniały mi wizytę w tut. kuratorium oświaty, kiedy napudrowane i wystylizowane glorie znające się doskonale na prawie oświatowym, ale nie na rekrutacji, pastwiły się kandydatami do pracy. Skąd to do chlery się w tym Krakowie wzięło, przecież my Słowianami jesteśmy, niezbyt chlubną rasą, złodziejską i perwersyjną, chłopsko-robotniczą. Boy pamiętam pisał jakąs swoją fraszkę, że w Krakowie to tylko inteligencja... albo jakoś tak.. znalazłem:
Tak więc: chytry jest Germanin,
Francuz - sprośny, Włoch - namiętny
A zaś każdy krakowianin
Goły i inteligentny.

Niech tam sobie inne nacje 
zadzierają nosa w górę -
Kraków też ma swoje racje
Swoją własną ma kulturę.

Goły to na pewno nie, bo miasto bogate i to bogactwo widać gołym okiem, a nie tyłkiem. No a to zadzieranie nosa, chyba się zgadza. Mnie to bawi absolutnie, ale znam też takich, których to przeraża. Dwa księżyce, po prostu.

piątek, 30 marca 2012

Po Jurze i Pustyni Błędowskiej

Widok na Pustynię od strony Chechła
Blogu mój kochany, co tkwisz od jakiegoś czasu w martwym punkcie, co cię zabijam swoją niemotą i brakiem uwagi obudź się!Nie ukrywam, że aktualne moje życie kręci się wokół usilnego poszukiwania mieszkania (większego), poszukiwania pracy, co jest niezwykle frustrujące, w środowisku, w którym nikt mnie zna oraz na próbach, próbach i próbach, a to dlatego, że zamiast spektaklu, nasz projekt "Pogranicza" we Freeday Teatr realizuje plenerowe przedstawienie wielkanocne, na temat obrzędów tegoż Święta, no i premiera 1 kwietnia, a jesteśmy, jak to określił szanowny reżyser... w ciemnej dupie. Praca w teatrze przysparza mi niesamowitych wrażeń, uczestniczenie w akcie twórczym, oprócz tego, że jest wyczerpujące fizycznie i psychicznie, daje mi niesamowite poczucie relaksu i wolności. W niedzielę mogą co prawda te uczucia, przerodzić się w jakąś bliżej nieokreśloną panikę, ale pewnie jakaś niewielka setka na rozgrzanie... i kto to mówi (pisze). Takim to sposobem moją pierwszą w życiu sceną będzie piękny Plac Wolnica.

Ruiny Rabsztyn
Marcowe weekendy jakoś sprzyjały słońcu, więc dwie wyprawy na Jurę poczynione zostały. Pierwszy raz zobaczyłem Pustynię Błędowską, która de facto pustynią nie jest, aczkolwiek piachu tam dość sporo, co wykorzystują maczo na swoich kładach, motórach i innych ciężarówkach trenując zapewne do wielu wyścigów terenowych, bo akurat czegoś podobnego byłem świadkiem. Myślałem ze zgrozą o wszystkich biednych zwierzątkach zamieszkujących ten dość rozległy teren, przeżywających nieustanny weekendowy stres, kiedy pojawiają się te żelazne motory. Miejsce wyjątkowe, niby stworzone przez człowieka, zarasta siłą silniejszej natury, ponownie zamieszkały tam dziki, sarny, widziałem tez bażanty, razem z drzewami wróciły robale, a piach staje się coraz mniej widoczny. Poza pustynią trafiłem też do Rabsztyna, fenomenalnych ruin zamku z Orlich Gniazd. Tym razem byłem odważny i do środka dostałem się włażąc po murach, idealnie przystosowanych do wspinaczek na paluszkach. A widoki.... warte wysiłku!


PS. Wygląda na to, że się przeprowadzę na Pychowice

poniedziałek, 30 stycznia 2012

W imię Jakuba S.

Jest taki teatr w Nowej Hucie, bo w Nowej Hucie są teatry, nazywa się Łaźnia Nowa. Pewnie i jeden z najlepszych w Krakowie, ma swoją markę, zdobył widzów, robi niepospolite spektakle. Mieści się w kapitalnych przestrzeniach dawnych warsztatów szkolnych przemysłu hutniczego. Na korytarzach szaro i czerwono, pachnie socrealizmem, takim prześmianym i bezpiecznym. Kawiarnia rodem iście z Bałtyckiej, albo innego badziewia, ale kawa i wino znakomite.
Zatem w Łaźni Nowej grają niecodzienne spektakle, bo Bartosz Szydłowski ma mózg wybitny i zna się nie tylko na biznesie, ale też na ludzkiej psychice i ludzkiej wrednej ciekawości i potrafi robić teatr, o którym się
marzy i śni, żeby tylko takie spektakle oglądać. No więc poszłem tamoj na "W imię Jakuba S." Łoj Panienko Przenajświętszo, człego to się człowiek nie dowiedział.
A poważnie to piszą w zajawce tak: "Większość polskiego społeczeństwa ma korzenie na wsi. Ale nie tej dworkowo-ziemiańskiej, tylko tej duszonej pańszczyzną, tej chłopskiej, tej chamskiej. Dlaczego w takim razie w kalendarzu polskich świąt nie ma święta zniesienia pańszczyzny? Czy wolimy myśleć o sobie jako o potomkach tej „lepszej”, szlacheckiej części narodu? Przecież dzisiejsza klasa średnia i ci, którzy do niej aspirują, to potomkowie Jakuba Szeli." Nie jest to wcale przyjemne, wieśniaku jeden, że słoma z butów ci wychodzi? Że co? Że pojedziesz do Egiptu i narobisz jeszcze większej siary, ty wsiunie. Że srasz wyżej niż widzisz, bo udało ci się skończyć Jagielloński? Albo PWST? Że sprzedajesz buty w Tandecie, albo materiały reklamowe w jakiejś firemce? Że w Dublinie w wynajętym mieszkaniu na pięciu chłopa, zrobisz piekło bo kupiłeś papier toaletowy o jeden raz więcej w miesiącu niż się umawialiście? Ty Polaku beznadziejny zastanów się co jest Twoją wartością, nie uciekaj od siebie, bo korzenie i tak cię dopadną. Szlachtę kurwa to ty mordowałeś, a nie z niej pochodziłeś. Schabowy z kapustą wszędzie smakuje tak samo. Chłoporobotniku za punkty, co się na studia dostawałeś...
Recenzji i opisów wszelakich tegoż spektaklu jest wiele, w końcu to jedno z przedstawień roku, wychwalony na Boskiej Komedii i przez publiczność i krytyków. Nie chce zatem tworzyć kolejnej. Powiem tylko, że trzeba od czasu do czasu pozwolić sobie dać po gębie, żeby człowiek pamiętał kim jest i skąd pochodzi. Odwracanie się od korzeni nie wróży niczego dobrego.
Ale z drugiej strony to spektakl o współczesnej pańszczyźnie, co z tego, że za pieniądze, skoro i tak zabiera ona coś najcenniejszego, jakąś istotę człowieczeństwa, do której wraca się na starość, kiedy umiera się i żałuje. To rzecz o wytworach korporacyjnych, trybikach którym się wydaje, że jak zdobędą kolejne szczebelki kariery to staną się... szlachtą, prezesem, managerem I-wszego stopnia, prawie właścicielem, że jak pojadą na golfa, że jak uścisną rękę, że jak pojadą na konferencję do Geneve...  żenujące.
A potem rodzina na wakacjach, oczywiście poza Polską, bo przecież gdzie tam w kraju... Scena Polaczków na wycieczce w Egipcie... masakra. Choć tak naprawdę nie trzeba jechać do Egiptu, wystarczy być gdzieś nad Bałtykiem, żeby ubabrać się w gnoju, czy chcesz czy nie chcesz, chamstwo jest wśród nas i my to chamstwo współtworzymy.
Genialny i straszny spektakl. Pozycja obowiązkowa państwo Szela.

Teatr Dramatyczny w Warszawie, Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie
Paweł Demirski
W imię Jakuba S.

reżyseria: Monika Strzępka
występują: Klara Bielawska, Krzysztof Dracz, Dobromir Dymecki, Sławomir Grzymkowski,

Anna Kłos-Kleczewska, Alona Szostak, Paweł Tomaszewski

czwartek, 26 stycznia 2012

Kordian inaczej, ryzykownie

Uśmiecham się pod nosem, na myśl o pani polonistce, która przyprowadziła klasę do Teatru Starego na Kordiana, jaką niespodziankę przygotował jej reżyser. Pewnie chciała, żeby młodzież zachwyciła się cudowną poezją. Poezją, której chyba nikt już nie dogoni, piękną samą w sobie, połączoną z szalonym, patriotycznym i krwawym romantyzmem. A okazało się, że zafundowała podopiecznym filozoficzny traktat o samobójstwie i eutanazji.
Bohater spektaklu jest sparaliżowany, siedzi na wózku inwalidzkim co jest skutkiem wcześniejszej próby samobójczej. To Kordian Stary. Nieznośna ciężkość bytu doprowadziła go do sytuacji ekstremalnej, granicznej jednocześnie, postanawia umrzeć, wykorzystując nowoczesną technologię, którą wynalazca (realnie był to dr Jack Kevorkian USA) nazwał Thanatron, to mieszanina środka usypiającego, pavulonu, chlorku potasu i soli fizjologicznej. Zatem Kordian Stary postanawia umrzeć, a pomaga mu w tym jego alter ego Kordian Młody, który zastępuje mu ruchome ręce, nogi, ale przede wszystkim pomaga Staremu wydobyć sens tekstów, przekroczyć granice do tej pory nieprzekraczalne, a także powiedzieć coś mocniej, dobitniej, uwypuklić to, czego przykuty do wózka wypowiedzieć nie może (choć gra sparaliżowanego jest powalająca).
Prawdę mówiąc jest to ciągle jeden i ten sam Kordian - nadwrażliwy wariat, lekko naćpany, z nakreśloną suicydalnie osobowością, romantyczny pasjonat śmierci, żaden tam bohater narodowy, bez posłannictwa, po prostu chce umrzeć, robi to tylko i wyłącznie dla siebie. Aby jeszcze bardziej uwydatnić tę dość koszmarną sytuację własnej eutanazji, Kordian na chwilę, na krótki moment zaprasza na swój rytuał śmierci rodzinę, aby przeżyła z nim ostatnie chwile, aby żałoba zaczęła się jeszcze za życia. Dla każdego przygotowuje teksty z dramatu. Przybili: matka i ojciec, Laura i ksiądz. No i zaczyna się metafizyczna rozpierducha. Uczta dla uszu, ale co ciekawsze, spektakl staje jeszcze mocniejszy, kiedy w końcu rodzina wychodzi i do końca pozostają obaj panowie Kordianowie. Smakowite kąski, wierzcie mi.
Co się stało z tekstem? Jest pewna zasada w fotografii: jak już ciąć zdjęcie to konkretnie. Zastosował ją reżyser Szymon Kaczmarek. A może zastosował ją Kordian? Może to on chciał powiedzieć nam tylko to, co chciał? Może chciał skupić się na śmierci, może to nas zaprosił do słuchania (czytania) swoich monologów. Pewnie miał dość traktowania go jako bohatera, albo nieudacznika, fruwania po chmurach, patetycznego przemawiania. Kordian działa na zupełnie innym polu. Jest przedstawicielem ludzi, którzy umierają gdzieś tam w ciszy swoich czterech ścian i nagle stają się posłannikami idei śmierci. Jak to u nas, ktoś prosi o śmierć i nagle staje się gwiazdą. Etyczne dyskursy przetaczają się przez domy, szkoły, ulice, kościoły, synagogi. I to zapewne będzie dla pani polonistki temat na wypracowanie.
Śmierć w epoce romantyzmu nie była tabu, wręcz przeciwnie (znowu romantyzm), była na topie, analizowano ją, nie bano się jej, nie uciekało w kupowanie przedmiotów zakrywających lęk przed nią samą i w płytki hedonizm. Wątek śmierci dla Słowackiego to było praktycznie jego ego. On żył umieraniem. Pewnie dlatego reżyser skupił się na thanatoidalnych monologach. Warto było.
Podsumowując;
- reżysersko zaskakująco, otwiera oczodoły, daje do myślenia i wywołuje ogromne kłótnie,
- aktorsko: klimatycznie, panowie Kordianowie absolutna rewelacja, niezwykle ujmująca scena z Laurą,
- co bym zmienił; wykorzystał bardziej scenografię (świetną zresztą) i odrobinę więcej dźwięków,
- co mi przeszkadzało: niespójna dynamika, potencjał aktorów raczej niewykorzystany.
Spektakl kameralny, o mocnym ładunku egzystencjalnym, bardzo introwertyczny w przemyślenia, kontrowersyjny w interpretacji monologów Kordiana. I bardzo dobrze!


Kordian wg Juliusza Słowackiego
Scena Kameralna Narodowy 
Stary Teatr 
scenariusz i reżyseria:
Szymon Kaczmarek
Stary Kordian - Adam Nawojczyk
Młody Kordian - Szymon Czacki

Matka - Beata Paluch
Ojciec - Jacek Romanowski
Laura - Małgorzata Hajewska-Krzysztofik

Ksiądz - Zbigniew Ruciński

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Teatromoania

To, że Boska Komedia trwa, to wiadomo. łażą ludzie na spektakle, płaczą przed wejściami do teatrów, żeby ich wpuścili, bo oni muszą, ale obsługa bezlitosna wygania, nie zważając na błagalne modły spóźnialskich widzów. Ja w sumie wybrałem sobie same offowe kawałki, poza dzisiejszym może, chociaż też nie, Performance Dziadów to chyba off... W każdym bądź razie plan jest następujący:
czwartek - Lamentacje londyńskie Edwarda Pasewicza w Krakotece (poza festiwalem)
sobota - Jednoręki ze Spokane Martina McDonagh'a w Teatrze Barakah (też poza festiwalem)
niedziela - Iwona, księżniczka Burgunda W. Gombrowicza - Teatr Lalki i Aktora w Opolu (cudne)
poniedziałek - Mickiewicz. Dziady. Performance - Teatr Polski w Bydgoszczy (ziomale dawni)
wtorek - Joanna Szalona Joanny Janiczak - Teatr im. Żeromskiego w Kielcach
I ja mam to wszystko opisać? O nie! Blogowanie daje wolność, że mogę pisać, kiedy chcę, jak chcę i ile chcę. Nie dam się zaszufladkować w teatralnego skrybę. Podjąłem decyzję, że opiszę ten najlepszy, tzn. najlepszy moim zdaniem. Aczkolwiek powinienem być konsekwentny i zająć się krakowskimi spektaklami. Barakah, jak zwykle zachwycający. Można także obejrzeć Anę Nowicką w roli Murzyna. Komedia przepiękna, refleksyjna i kapitalnie grana! Lamentacje, które beznadziejnie wyją w Internecie Senyszyn z Grodzką: tekst rewelacja, ostry jak żyleta, opowiada o tzw. Londyńczykach, reszta średnie (aktorzy i reżyseria). Ale warto zobaczyć. Biegnę na Dziady.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Halny zawiał Schimscheinerowi w oczy.... i nic!

Jestem pełen mieszanych uczuć wobec tego co wydarzyło się wczoraj w na scenie ratuszowej Teatru Ludowego (w końcu mam temat i mogę sobie popisać). Nie wiem do końca co widziałem, ale kompletnie zmieniłem zdanie o aktorze, o którym myślałem nie za intensywnie, a to z prostych względów: sitcomy zwyczajnie w świecie nie pokazują możliwości, nie ma na to czasu. Przeglądając dzisiaj internet w poszukiwaniu informacji o Schimscheinerze wielu ludzi uważa go za człowieka bardzo ludzkiego, naturalnego, wręcz fantastycznego. I ja się do grona tych osób przyłączam i to w sposób żarliwy, wara od Tomasza Schimscheinera!
No to od początku; kupony, tym razem od bogatej firmy, zamienione na bilety na "Zwierzenia pornogwiazdy" Erica Bogosiana, w reżyserii Sławomira Chwastowskiego. Monodram w wykonaniu wspomnianego aktora. Bogosian wprowadza widzów w swój "cięzki" i sążnisty tekst piosenką Eminema, pełną wagin, cycków, pierdolenia wszystkiego co się rusza, narkotyków refrenując o mój święty Hollywood, brzmiące trochę jak litania do wiecznie trwającego lecz zmiennego show-businessu. Niestety tekst Bogosiana tym razem bardzo poważnie sięgnął bruku. Tym brukiem jest o zgrozo, banał dla niedzielnych turystów teatralnych, bo na pewno nim nie jest dla wyrobionego klienta krakowskich teatrów. Bogosian próbuje skonfrontować problem reality-show, zadomowioną, ale już nieco przestarzałą formą upodlenia ludzi jak np. Big Brother. Ponadto autor wkłada bohatera monodramu w rozliczne role związane z tym oto mass medialnym szałem: a to producenta, a to reżysera filmów porno, a to aktora na krawędzi, a to siebie samego, a to zwariowanego fana - artysty (brakuje jeszcze jurora śpiewającego programu, ale Bogosian tego jeszcze nie znał, kiedy pisał dramat). Bohater jest jednym z anonimowych, zwykłych ludzi, który nagle staje się medialną gwiazdą za cenę sprzedaży swojej intymności. Sprzedajność swojej duszy i ciała za cenę sukcesu w świecie dla zwyczajnego człowieka jest zupełnie czymś obcym. Ale czy naprawdę zupełnie obcym?  Przecież świństwa zdarzają się w każdym zawodowym środowisku, nawet w pokoju nauczycielskim. Tu pokazuje się jedyny plus tego dramatu (tu myślę o Bogosianie), ten tekst może być uniwersalny, ponieważ to moralność przewrotna i to potrójnie: najpierw obnaża realnych uczestników show-businessu, dwa obnaża każdego w pogoni za sławą, albo za sławnym (bo przecież przyszło zobaczyć się znanego aktora i we wnętrzach zabytkowej wieży ratuszowej w samym centrum Głównego Rynku, między jednym kuflem piwa, a setą wypitą przed spektaklem w przylegającej do teatru restauracji), trzy to sprzedajność każdego z nas, widza, albo i tego co do teatru nie chadza, bo jest zajętym sprzedażą.
Niestety te dość banalne przemyślenia o tym, że współczesna telewizja czy kultura masowa nas ogłupia (bo taki jest najbardziej ogólny morał z tej bajki) to my wszyscy wiemy już od dawna. Europa miała w tym czasie kiedy powstawał ten monodram zupełnie inne problemy i inne ma też teraz. Myślę, że dla nas dramat amerykański jest zwyczajnie za słaby i za prymitywny, za bardzo wprost. To zwłoki pisarskie autora. Powinno zakazać się amerykańskiej masówki, sztuki, filmu, wszystkiego, żebyśmy w końcu się obudzili i wrócili na swoje pierwsze miejsce prekursora kultury! O Europo zalewana chłamem amerykańskim, powstań do boju! Ufff , dobrze, że mamy Serbię, Izrael, Wyspiańskiego, Mrożka...
Ale warto "Zwierzenia pornogwiazdy" zobaczyć z innego względu - jakim jest AKTOR. Schimscheiner jest wirtuozem, robi wszystko, żeby dźwigać ten tekst, do tego stopnia, że utożsamia się z nim niemal metafizycznie (głównego bohatera nazywa swoim nazwiskiem).  Poszczególne sekwencje są dość krótkie, więc ON wciela się co chwila w inne postaci, to jest niesamowicie dynamiczne, kiedy widzi się go pod koniec spektaklu ociekającego potem niewątpliwie odnosi się wrażenie, że chłop wyrobił swoją normę.
Wielu reżyserów stosuje zabieg interakcji z publicznością. Tu także mieliśmy z nim do czynienia, niestety stało się tak, że widzowie prawie, albo i do końca "położyli" spektakl. W pierwszym rzędzie znalazł się jeden z typów zatytułowany "władca świata" (pewnie dorobił się na wulkanizacji, albo produkuje nakrętki do plastikowych butelek). Niestety zachęcony interakcją aktora z publiką oraz wypitym wcześniej kufelkiem z setką, sprowokował kompletnie idiotyczną dyskusję z Schimscheinerem, nie z bohaterem sztuki, chociaż mogło się tak na początku wydawać, ale z osobą pana Tomasza. Było to tak potwornie żenujące i płytkie, że wielu widzów wręcz wymiękało zawstydzonych. Najgorsze było to, że Schimscheiner ratował spektakl i sam tekst (obojętnie co nim sądzę) jak się da, cudownie improwizował z pozycji bohatera sztuki, jednak "gość" przywalając mu tekst: "na razie przegrywasz" wyrwał mu oręż aktorski z dłoni... i się zaczęło. Do tego za mną słychać było różne wtórowanie, np. "zmień koszulkę", czy "fajne okulary". W pewnym momencie Schimscheiner stracił cierpliwość, zerwał całą sekwencję (nie było też sensu jej ciągnąć i słusznie), zapanował nad towarzystwem dość brutalnie i jakoś, a raczej genialnie dobrnął do końca. Myślę, że ta sytuacja dała mu jeszcze większego kopa by, nie tyle żeby zawstydzić, ale zamordować paru niewygodnych widzów swoją klasą i wirtuozerią. Halny, który od wczoraj delikatnie hula po Krakowie nic mu nie zrobił, najwyżej zdenerwował.
Zastanawiam się co sprowokowało tą sytuację, co się tam naprawdę zadziało? W oddziaływanie tekstu nie wierzę, natomiast w oddziaływanie Tomaszowego tekstu, jak najbardziej, czyżby on sam to sprowokował? Sztuka grana już sześć lat znudziła się i może troszeczkę ją podkręcić...? Nie wydaje mi się... A może jak już wspomniałem to rzecz dla niedzielnych widzów teatralnych, od których za wiele nie można wymagać, a którzy doskonale odczytają Bogosiana, może wezmą go zbyt osobiście, przykleją do własnego życia i się załamią, a frustracja rodzi agresję... Właściwie to widziałem dwa przedstawienia: ten zaplanowany i ten drugi, spontaniczny. Oba warte obejrzenia, ale spontaniczność wolałbym w innym wydaniu, tak samo jak obejrzałbym Schimscheinera w czymś bardziej subtelnym.

PS. Halny wieje, pogoda zmienia  się jak w kalejdoskopie, Kraków już oświetlony świątecznie

poniedziałek, 28 listopada 2011

Lalki, kukły, maski, maszkarony i Chagall

Marc Chagall Ślub
Na początku trochę się bałem, bo zły kelner patrzył na mnie tym martwym, malowanym wzrokiem, dziwnie się poruszał i nie wiedziałem czego będzie ode mnie chciał. Niewiedza rodzi strach. Był zbyt blisko, naruszał moją przestrzeń, a to wszystko przez miłą panią w rezerwacji, bo dała mi pierwszy rząd, żebym miał dobre wrażenia. Jednak lepiej byłoby gdzieś w piątym rzędzie. Znacie Chagalla? Każdy zna, chociaż troszkę, jego Witebsk, żydowskie rytuały, śluby, pogrzeby, latające woły, wielgachne koguty, mitologię wsi żydowsko-rosyjskiej. Teatr Lalki, Maski i Aktora GROTESKA dwa lata temu zrobił premierę spektaklu Hommage a Chagall (fr. W hołdzie Chagallowi) w reżyserii Alfreda Weltscheka, przeznaczonego dla widzów dorosłych. Jakież to piękne. Byłem pierwszy raz w życiu w teatrze lalki, w zasadzie mógłbym w egzaltacji wykrzykiwać jak dziecko, czego tam nie było: zły kelner, Chagall z Bellą, źli sowieci, rodzina która nie chciał się zgodzić na ślub, krowy, koguty, latające konie, latający Żydzi. Po prostu ożywione obrazy... i tyle. Ale jak zrobione! Fantastyczna multimedialna oprawa, kilka planów akcji, żydowska muzyka (szkoda, że zagrana głównie elektronicznie), wielkie i małe lalki, kukiełki, pacynki, marionetki.... no i te maski. 
W czasie spektaklu nie padło ani jedno słowo, widz otrzymuje dawkę wrażeń obserwując ruch, przepiękną grafikę komputerową i słuchając mużyki: spektakl dla wzrokowców.
Hommage a Chagalle to rzecz o miłości Marca i Belli, miłości potrafiącej przeciwstawić się światu, absurdalnej polityce, fatalnym wydarzeniom wojny, sowietyzacji; reżyser umiejscowił akcję głównie w witebskich reminiscencjach, w których tłem są dość metaforycznie, ale też i metafizycznie potraktowane najważniejsze wydarzenia, minionego XX wieku (obie wojny, emigracja, stalinizm). W czasie spektaklu ogląda się obrazy Chagalla (warto zajrzeć do albumu czy internetu), które po chwili ożywają i zaczynają grać, grać aktorem, lalką, ruchem, przedziwną przestrzenią, no i niesamowitymi efektami multimedialnymi. To wszystko razem przenosi widza w świat realistycznej, w jakimś sensie historycznej, ale jednak baśni.
Życiorys Chagalla pewnie dostarczyłby materiału na kolejnych dziesięć wystawień. Weltschek skupił się jednak na miłości, przedstawiając jej potęgę, przypomina mitologiczną, wręcz biblijną jej zależność. Miłość artysty i Belli staje się miłością Pierwszych Rodziców, to apoteoza prawdziwej miłości. Wyszedłem z teatru bardzo pozytywnie nastawiony, a przede wszystkim zachwycony kolorem i marionetkami. W przyszłym roku Groteska będzie gościła festiwal Materia Prima, już nie mogę się doczekać tych wszystkich figur, kostiumów, marionetek. 

sobota, 19 listopada 2011

Byłem na Biesach.... i nigdy tam już nie powrócę

Andrzejowi

O Boże jak ja czekałem na Biesy wystawiane na Scenie STU, a jak bardzo się rozczarowałem to przechodzi ludzkie pojęcie. Panie Jasiński, zrobił pan gniota i to za 100 PLN, mogłem za to mieć trzy bilety do innych teatrów, albo 2 do Starego. Ale zacznę od początku.
Bilecik na Biesy Dostojewskiego kupiłem jakieś dwa miesiące temu, cena okropna, dla mnie wręcz, jak dla innych nestorów i wielbicieli teatru - niedopuszczalna - tylko dlatego, że występuje tam obsada "Na dobre i na złe"? Czyżby Jasiński, jako też biznesmen (Scena STU jest teatrem prywatnym) hołdował komercyjnej zasadzie, że do teatru chadza się na gwiazdy, a nie na dobry spektakl? Przecież kiedyś był pionierem rozwiązań reżyserskich, z Kantorem, z Grotowskim zapraszany na słynne festiwale, chciażby do Shiraz, a tu coś takiego! Dla mnie, jak i dla wielu reżyserów taka XIX - wieczna formuła teatru dawno się wyczerpała. Wysłuchiwanie onanizujących się słowem aktorów to za mało, książkę - mogę poczytać w domu, i to we własnej interpretacji, rodzącej się w mojej głowie.
Spektakl trwa 4 godziny, z czego pierwszy półtoragodzinny akt, to scena salonowa u Barbary Stawrogin, bogatej zdziry. Nie wiem czemu to miało służyć. Mam wrażenie, że Jasiński zrobił z widzów głupków, którzy nie mają pojęcia o Dostojewskim. Przez półtora godziny wprowadza w realia społeczno - polityczne Rosji, przecież kurde wszyscy to znają i wiedzę mają dostateczną. Może to miało służyć temu, żeby aktorki sobie pograły. Urszula Grabowska (Lizawieta) powiedziała raptem dwa zdania i ciągle przechadzała się do scenie stukając obcasami, inny aktor (Liputin) głupkowato podśmiewając się z każdego wywodu innych uczestników akcji, zamienił może dwa słowa. To miało potęgować atmosferę grozy? Może. Ja skoczyłem na fotelu, dopiero kiedy gruchnęła nagle jakaś muzyka, tani efekt, skuteczny, ale żałosny. Czytanie spowiedzi Stawrogina... mało brakowało, a przynieśliby książkę i kazali ludziom czytać. To było jedno wielkie gadanie, gadanie, perfekcyjne, aktorskie granie, nic poza tym. Mając taki materiał jak Dostojewski można było pokusić o coś znacznie więcej. Nudy, nudy.... wyszedłem wkurzony po drugim akcie, machając ręką na wydane 100 PLN.
Najjaśniejszą gwiazdą na pewno jest Radosław Krzyżowski (Stawrogin) dość komiczny Krzysztof Piątkowski (młody Wierchowieński). Grają na najwyższym poziomie, szczególnie Krzyżowski. To jakby napisane dla niego, był faktycznie wredny, złowrogi, doskonały, absolutne uosobienie zła. Ale mnie to wszystko nie przekonało. Nie mam w sobie postawy, jaką wykrzykiwał w TV Jasiński: "kochajcie artystów"... tylko za co? Za to, że są, czy za to, kiedy pokażą coś wyjątkowego. Nie mam w sobie postawy ukłonu przed gwiazdą z TV, bo ja tego człowieka nie znam, nie mam żadnej relacji, ja to olewam, szukam w teatrze czegoś innego, na pewno nie perfekcji aktorskiej samej w sobie.
A moim ziomalom po cichu powiem, że tam ciasno jak cholera, siedziałem pod sufitem, kiedy zaczęli kadzić (rzecz dzieje się też w cerkwi) o mało się nie udusiłem. Układ sceny (znany z telewizyjnych benefisów) niestety nie pozwala dokładnie obserwować akcji, dla klaustrofobów miejsce raczej niekorzystne. Następnym razem zastanowię się trzy razy, zanim się tam wybiorę.

piątek, 18 listopada 2011

"Stopy, uda..." w nowej odsłonie Freeday Teatr

Znowu weekendowy teatralny maraton, ale co ja za to mogę, skoro kocham teatr, a tu wreszcie mogę wyżywać.  Tym razem bardziej oficjalnie o spektaklu Karola, który jeszcze grany był na Wietora.
Ekipa aktorska Z. Nowogórska, A. Korfel, M. Żak, D. Rusek
Freeday Teatr zafundował odświeżony spektakl Stopy, uda i inne wstydliwe części ciała po kilkumiesięcznej przerwie. Kolejny społecznie zaangażowany temat, z którym pewnie (można powiedzieć bez fałszywego udawania) boryka się każdy człowiek - odchudzanie, nienaganna figura i wszelkie fiksacje związane z nienagannym wyglądem.  Ale czy tak naprawdę jest to spektakl o cielesności? Absolutnie nie... To dadaistyczne zmierzenie się ze współczesnym emballage, mającym na celu zwrócenie uwagi widza, na problemy o wiele istotniejsze niż kilogramy tłuszczu kryjące się pod skórą. Po części to także psychoanaliza tekstów internautów, wiecznie odchudzających się - przeważnie - kobiet. Każda z nich mniej lub bardziej świadomie dociera do swojej głębi, dając widzom wgląd w ich życiorys: relacje z rodzicami, "złe miłości", metody wychowawcze, lęki, małe kłamstewka, samotność. To kobiety uwięzione, uwięzione nie tyle w swoich ciałach, ale myśleniem o swoich ciałach, zafiksowane, podejmujące coraz bardziej ryzykowne działania, którym przyświeca jeden cel: płaski brzuch (i nie tylko).
W jakimś stopniu każdy odnajdzie tam siebie. I niech nie myślą mężczyźni, że to nie o nich! Wręcz przeciwnie, przyglądając się motywacji tej wiecznej gimnastyki, można znaleźć dwa źródła: pierwsza to zdobycie faceta, druga to utrzymanie go przy sobie. Żebraczki miłości, niekochane w dzieciństwie, niekochane w szkole, niekochane w pracy, nauczyły się jęczeć, żebrać o dobre słowo, o uczucie, walczyć ze sobą, żebrać by poczuć się bezpiecznie, by poczuć się akceptowaną. Czy mężczyźni są inni, nie... ewentualnie piją, dlatego wśród uzależnionych osób więcej jest mężczyzn aniżeli kobiet.
Fragment spektaklu, zdjęcia z próby w galerii
Chcemy czy nie chcemy, gdzieś w tle pojawiają się pytania o kondycję człowieka, którą można rozpisać między podstawowe pytania egzystencjalne: kim jestem, skąd pochodzę, dokąd zmierzam, co mnie warunkuje. By znaleźć odpowiedzi trzeba mieć odwagę, czy bohaterki forów internetowych ją mają? To trzeba samemu ocenić.
Co jeszcze czeka widza na "Stopach"? Fenomenalne zabiegi reżyserskie, widzowie są zaproszeni do grania, rodzi się wieź między miedzy postaciami a widzami, można pogwizdać, zaklaskać, zatańczyć, krzyknąć, jak to bywa w otwartym i offowym teatrze. Sekwencje z widzami dostarczają wielu wrażeń, ale to trzeba zobaczyć i sprawdzić na sobie osobiście... Cudownie, energetycznie grają:  Agnieszka Korfel, Zuzanna Nowogórska, Dominika Rusek, Magdalena Żak. Wspominałem już o młodych aktorach pisząc o Nadieżdzie 11/2. Dziewczyny i tym razem nie zawiodły, profesjonalne do bólu, grają przeszywająco, bez kompromisów, w jednym momencie są seksowne, uwodzące, by po chwili stać się monstrum ujadania i obżerania.
Jednym zdaniem: trzeba to zobaczyć, ponieważ Stopy, uda... to podróż w stronę samoakceptacji, dla wszystkich którzy się frustrują swoją osobistą historią - pozycja obowiązkowa, pomoże, bo mamy dobre ciało. 

poniedziałek, 14 listopada 2011

Listopadowy Barakah

Zrobiło się zimno, listopadowo zimno i wilgotno, śmierdząco (palą ludzie w piecu śmieci.... a fuj) i smutno. Podobnie jak w całej Polsce, więc nie ma co orzekać o nieszczęśliwym listopadzie. Weekend spędziłem bardzo leniwie i towarzysko, delektując się kontaktami społecznymi i interakcjami w gronie przyjaciół doświadczając seksualnego terroryzmu, co oczywiście generowało cudownie dobry nastrój, poczucie wolności i przynależności do miasta (przekładając na język potoczny, po prostu chłopy świntuszyły). I nie tylko, bo dając ujście swoim zapędom egzystencjalnym niedzielny wieczór spędziłem w ulubionej piwnicy Klezmer Hois, czyli Teatrze Barakah, na niedawno premierowej sztuce Statek dla lalek. I znowu Serbia. Czyżby współczesny dramat europejski zdominowały Bałkany i Izrael? Może być... bo tylko doświadczenia wojenne dają tak mocne efekty i niosą tyle psychologicznego przekazu, że można by obdzielić nim kolejnych siedem pokoleń. Młoda dramaturgia serbska wzięła na warsztat swoich rodziców i pokolenie "jedno wstecz" pod sąd i huzia rozliczać. Przypomina to trochę naszą i europejską wiosnę 68. Tak - to wasza wina, że rozwaliliście to, co było dobre. Nie będziemy żyć jak wy, będziemy inni, lepsi... taka spłycona ordynarnie przez mnie idea przyświeca nowym dramatom wydanym zresztą w Polsce (Serbska ruletka. Dramat serbski po 1995, red. A. Cielesta, L. Małczak, D. Zwierzchowska, Katowice 2011). To w tej pozycji znajdzie się cudowna Nadieżda i dzisiejszy Statek dla lalek Mileny Marković.
Ten spektakl to prawdziwy tygiel, bałkański tygiel, pełno tam emocji, które powodują, że chce się wyć, że jest się rozczarowanym sobą, przeszłością, że jest się rozczarowanym sztuką, że jest się zniesmaczonym brutalnością ...lalek. W nocy śniłem scenę, kiedy elektryzująca Monika Kufel wrzeszczy wijąc się po podłodze w alkoholowym amoku: WYPIERDALAĆ do młodych adeptów sztuki. Ta sztuka to studium rozwoju osobowościowego głównej bohaterki, a raczej jej degrengolada, począwszy od wpływów  toksycznych rodziców, skończywszy na własnej niemocy, alkoholizmie i samotnej śmierci. To kobieta "po przejściach", dojrzewa w niej wielka sztuka, dramatyczny artyzm, ale przypłaca to okropną samotnością, rozżaleniem, wręcz jakąś ułomnością psychiczną. To co nie jest dopowiedziane, jest dośpiewane mocną i odważną muzyką Piotra Lewickiego. Chyba, jak uzgodniliśmy "we czterech widzów", najpiękniejszą sceną była ta z rodziną Niedźwiadków. Było w tym coś ironicznego, kompletnie surrealistycznego; piękna i jak zwykle obezwładniająca Lidia Bogaczówna w sukni balowej, a z tyłu doszyty.... ogonek. Główny udział miał tu młody, niezwykle dynamiczny aktor Słowackiego Michał Chołka, rodem z Lęborka! Prawie ziomal. Największym atutem tego spektaklu jest gra aktorów, to mnie najbardziej zachwyca w Barakah, że na tej malutkiej przestrzeni można wczytywać się w każdy kawałek ciała, zagrany niuans, wyśpiewany dźwięk, spojrzenie i gest aktora. Aktor nie może udawać, że udaje, MUSI być prawdziwy. To jest niesamowite i dla widza bezcenne. Nie wiem, z czego to wynikało, ale momentami spektakl cichł, jakby znużony upałem w letnie południe belgradzkiego dnia grozy,  by po chwili znowu wznieść się do góry i opasać ciężarem życia bezbronnego widza. Barakah, co jest istotne, nie robi sobie z widza żartu, traktuje go poważnie, z czułością, mądrością i serwuje najlepsze aktualne teksty, wychodzisz i myślisz, dyskutujesz, sztuka trwa w tobie i dalej, i dalej... bo inaczej wsiądziesz na statek i odpłyniesz, jak lalka... na śmietnik.
Nie jestem do końca w temacie, ale myślę, że Ana Nowicka, dyrektor i reżyser, ma niewiarygodny wpływ na ludzi, z którymi pracuje i niesamowity zmysł literacki, dzięki któremu można wręcz rozpływać się w słowie. Już teraz nie mogę doczekać się kolejnych wydarzeń.

czwartek, 10 listopada 2011

Zmagania patriotyczne wg Klaty (Teatr Stary)

Moja prowincjonalna próżność domaga się czasami, by wykorzystać okazję i zobaczyć, poznać, posłuchać kogoś znanego, kogoś z pierwszych stron gazet; oczywiście bez przesady z tą celebrities, bo mówię tu o teatrze, a nie o kosmitach internetowych, bo też takiego jednego widziałem: w krótkich spodenkach, kolorowych skarpetkach i sandałkach w październiku... po czasie mi wyjaśniono kto zaś. Najczęściej widywaną przeze mnie personą krakowskiego świata jest słynna Nelly, do bardzo bliskiego spotkania doszło między regałami w Ikea, no proszę, bogaci też tam kupują. Ale do rzeczy.
Próżność plebejska chciała teatru znanego, wielkiego, docenianego. Okazja zdarzyła się wczoraj, przez znajomość dostałem wejściówkę do Teatru Starego na spektakl Trylogia wg Sienkiewicza, w reżyserii J. Klaty (co jest tu przecież istotne). O matko któż to tam nie grał: Dymna, Kolasińska (mam, z północy znana głównie ze Spotkań z balladą), Globisz, Huk, Grałek, Peszek senior i junior, Kozak i jeszcze paru innych, wszystkie twarze znane z telewizji, mniej lub częściej obserwowalne, dyć plejada gwiazd. A skoro gwiazdy w oprawie reżysera cenionego, oryginalnego to i wymagania duże.
Żałuję, że nie znam teatru Klaty, dziwię się, że nie widziałem jego Hamleta wystawianego w Hali Stoczni. To artysta pełną gębą, awangardowy...? nieee, niszowy na pewno, prowokacyjny..? tak, trochę konceptualny (zauważyłem kilka numerów z Kantora:-). Na pewno patriotyczny w nowoczesnym, dla niektórych nie do przyjęcia, znaczeniu. Reżyser, który o współczesności opowiada językiem i tekstami klasyki, okraszone ciężką, atonalną muzyką i rozwiązaniami wyobraźni nie od parady.
Trylogia Klaty, na szczęście, nie ma  absolutnie nic wspólnego z Hoffmanową wizją Sienkiewicza. To wizja znacznie pogłębiona, polegająca na zdjęciu sukienki bajkopisarstwa, jak sukienki z obrazu Jasnogórskiego, który jest centralnym elementem scenografii. Pozostaje goły Sienkiewicz, tzn. pozostaje to z czym Klata polemizuje, z Sienkiewiczem legendą i do tego dość nieudaną. Pokazuje polskość szorstką, zmęczoną, szpitalną, bohaterów rozczarowanych, pacjentów ubogiego szpitala, ale kochających kraj indywidualnie, po swojemu. Kochających kraj do końca, mimo tragedii jaka ich spotyka, w finałowej scenie schodzenia do podziemi w obleganym Krzemieńcu, (analogia do kanałów w Powstaniu Warszawskim) wysadzają się (albo i nie, bo nic tu nie jest jednoznaczne), przy dźwiękach słynnego kazania księdza Kamińskiego, poświęcają to swoje smutne życie. Tu wszyscy mają dość, ledwie czasami starcza sił na jakiś waleczny zryw, tu każdy walczy ze sobą i swoimi miłosnymi afektami. Bohaterowie porywają się do walki, by za chwilę machnąć ręką i położyć się do swojego ciepłego łóżka. Jedynie Zagłoba, fenomenalnie grany przez Juliusza Chrząstowskiego, jest jakiś inny, ciągle ma siły, ciągle optymistyczny - (no i jego duet z Dymną w III akcie... aj waj!)
Dwie sceny zostały mi w pamięci, pierwsza to procesja z obrazem Matki Boskiej o twarzy Kolasińskiej w czasie oblężenia Jasnej Góry, a druga to Katyń, w której oprawcą egzekutorem jest Azja Tuhajbejowicz, niedawny derwisz raczący widzów mistycznym tańcem. Po tej przejmującej scenie na przekór widzom, Klata każe wysłuchiwać dokładny, sienkiewiczowski opis wykonania wyroku śmierci i konania Azji, pt. co też mu Polacy uczynili. I dobrze mu tak, po co tylu ludzi zabijał, dzikus jeden!!!
A aktorzy? no fajni są, pełna profeska... Kiedy się widzi taką ciżbę pierwszy raz w życiu na żywo, to nic nie przeszkadza, nawet to, że Peszkowi nie bardzo chciało się upadać kiedy go rozstrzeliwali, ale to aktor senior, wszystko wybaczam, bo uwielbiam go ślepo. Zresztą popatrzcie: http://www.youtube.com/watch?v=I0c2K5ihLAk&feature=mh_lolz&list=FL2zlANqFAD2Ee2VEAqHAclA
Następny będzie Trans-atlantyk, ale to dopiero w grudniu. A teraz, gdy ktoś mnie zapyta czy iść? Odpowiem: iść, szczególnie w listopadzie, kiedy Marszałek ożywa...

poniedziałek, 24 października 2011

Serbskie granie w Freeday Teatr

         Cholera jak trudno mi usiąść do tego tekstu. Pisać o spektaklu w Freeday, o spektaklu osoby bliskiej, z którą się śmieje, żartuje i smuci, je i pije... ufff. Nabieram dystansu, noszę to pisanie w sobie już drugi dzień. Trzeba je w końcu wywalić na ekran. Sobota wieczór, Scena 21 przy Gazowej 21, dawny budynek Teatru Ewy Demarczyk, dziś (poza oczywiście słynnym Coconem) siedziba Stowarzyszenia Krakowski Kolektyw Twórczy (którego jestem malutkim uczestnikiem) a przy nim działające dwa teatry: Krakoteka oraz kochany całym sercem i duszą Freeday Teatr. Teatr, który rozpoczął moją fascynację i podróż po tutejszych scenach. Teatr, który jest off - w pełnym tego słowa znaczeniu; teatr, który choć zespół ma amatorski, jest doskonały jak Wierszalin. Młodzi, pełni tak ogromnej pasji ludzie, że można się zawstydzać.
         Serbskie współczesne teksty z reguły są podszyte wojną, jak każda wojna zresztą odciska tak potworne piętno na ludziach, które potem przez siedem pokoleń niesie się jak bagaż niepotrzebnych emocji i ich braku, jak manekiny dzieciństwa, garby piachu. Tamta wojna była taka sama jak każda inna: straszna, ludobójcza, wyniszczająca, był kat i ofiara, a w jednym momencie ofiara stawała się katem, a kat ofiarą. Powstaje przemoc dla nas nie do pomyślenia, przemoc nie tylko wyniesiona z wojną i przeniesiona do domu, ale też połączona z przemocą wynikającą z bałkańskiej idei patriarchatu: wielkości i ważność mężczyzny i nicości kobiety. Kiedy myślę "Serbia" to wspominam Izę Chojnacką, moją tczewską znajomą i jej autobiograficzną powieść "Miłość na gruzach Kosowa", która w zasadzie poświęcona jest przemocy; myślę też o Yossi Avnim, izraelskim pisarzu i jego "Ciotce Farhumie" z fascynującym opisem beznadziei Belgradu, myślę o Agnieszce, która odwiedziła Belgrad i Serbię w ubiegłym roku i po powrocie powiedziała: nigdy więcej! Stereotypy i schematy narodowościowe, niestety tak myślimy, większość z nas, czy tego chcemy czy nie, tak jesteśmy zbudowani, szufladkowo.
          Freeday zaproponował nam tekst na podstawie Dubravki Ugresić "Toys for boys", znowu faceci, znowu dla facetów, kobieta zabawką dla faceta, bicie zabawką dla chłopca, poniżanie, demagogia, przemoc narastająca, od zabawy po zabicie wroga, w końcu może mała bombka dla rodziców. A potem ci pokaleczeni ludzie próbują COŚ zrobić ze swoim życiem, wiadomo, że im nie wyjdzie,  to wiemy z innych historii. Siedziałem na tym spektaklu i zachwycony i przerażony, Nowakowski (jak ja mam o nim pisać?) zastosował Hitchcocka: na początku ostro, a potem ma być jeszcze ostrzej (czy jakoś tak). I tak było, niezwykle wyraziste twarze, cudnie, ostro zagrane, mimika wręcz pantomimiczna. Dynamika na scenie nie pozwalała na nudę, trzeba być czujnym, żeby nie oberwać od aktora (znowu miałem pierwszy rząd). Kapitalna, niezwykle przemawiająca sekwencja kamieni i wiader udających jedzenie, zaskakujące przeskakiwanie z roli do roli, (co jeszcze bardziej potęgowało aspekt psychologiczny), sugestywne tło dźwiękowe, człowiek-pies, to co lubię najbardziej: minimalizm scenografii, który pozwala skupić się na aktorach.
           No właśnie, aktorzy... patrząc na nich zastanawiam się jaka jest jakościowa różnica między aktorem amatorem a profesjonalistą, czy w ogóle w sztuce można stawiać takie granice? Przecież najwięksi malarze świata odrzucali akademizm, Olbrychski studia ukończył całkiem niedawno, tzn. że był amatorem? Nie wiem, ale takie podziały, stawianie wyraźnych granic mnie denerwuje, to nie jest wychowywanie dzieci, czy psychoterapia behawioralna. Młodzi, zdolni, ujmujący, dający z siebie absolutnie wszystko; został mi w pamięci zaskakujący Tomasz Adamski, no i Nadieżda (Magda Żak), powalająca, grała przeważnie na parterze, chyba najmocniejszy przekaźnik emocji, kiedy się ją ogląda i wczytuje w tą zmaltretowaną "serbską" twarz, przychodzą  mi głowy myśli o obozach, o ludobójstwie, przypomina się Kaspar Hauser, zamknięty 16 lat w celi. To nie jest zezwierzęcenie, zwierzęta tak się nie zachowują (jako miłośnik przyrody gwarantuje to), to ludzie nawzajem się krzywdzą, to ludzie gotują sobie taką masakrę, mniejsze lub większe, ale zwierzęta tego nie robią.  Okrucieństwo zwierząt może ewentualnie świadczyć o sposobie jedzenia i zabijania. Kotowate duszą momentalnie, ptaki drapieżne wbijają swoje szpony w ciało i po krzyku, psowate są najgorsze - nie potrafią zabijać, rozrywają ofiarę, żywą, nie obchodzi ich co się dzieje z jedzeniem. Czy Nadieżda jest psowatym? Czy tylko własnym wytworem, wyborem psowatości? Przecież nagle staje się człowiekiem, jest Nadzieja; niestety wyuczona bezradność prowokuje gwałt, nihil novi, mechanizmy stare jak świat. Pewnie gdyby napisać drugą część, stałaby się katem. Odwet, zemsta, albański Kanun, takie piękne słowa. A może już była katem? Może ta bomba...

PS Pisząc to słuchałem Bregovicia... taka słodka muzyka...

wtorek, 18 października 2011

Operacja Opera, niby dużo, a jak mało

Przed chwilą wróciłem z Opery Krakowskiej, gdzie obejrzałem projekt: "Operacja Opera", kooperację Den Norske Opera i Ballett i krakowskiego Teatru KTO, który parę miesięcy temu zachwycił mnie "Atramentem dla leworęcznych". Operacja opera to spektakl na podstawie noweli Niny Witoszek o budowie opery w Oslo i o tym co się tam działo w relacjach pomiędzy Norwegami a Polakami, miał to być pierwszy polsko - norweski kabaret... na którym za bardzo się nie uśmiałem. Widz zauważy masę pracy włożoną w realizację tego projektu, pogodzenia artystów innych krajów, innego języka, mentalności, artystów różnych branż, działań, wrażliwości...no właśnie, to przedsięwzięcie ma wszystkiego za dużo: za dużo języków (polski, angielski, norweski), za dużo różnej muzyki: jazz, opera, śpiewanie aktorskie (zresztą dość mizerne), kapitalne tło taneczne w choreografii Eryka Makohona, i co z tego, że świetne, ale raczej niepotrzebne. To miał być teatr o relacjach, ale wyszło o niczym istotnym, tekst jest tak banalny, że aż boli, ani nie śmieszy, ani nie skłania ku refleksji... jeśli ten projekt miał być nowatorski, to wyszedł bigos, ale nie staropolski, tylko jakiś taki norweski, zupełnie niedoprawiony. Widownia wychodziła już po pierwszych oklaskach, a aktorzy wywołani byli tylko raz, to chyba też mówi wiele.... 
Mój mały maraton teatralny wygrywa Barakah z "Szycem"!

środa, 21 września 2011

Teatry

Jak każda kulturalna hidźra, od czasu do czasu wybieram się do teatru. Do tej pory moim ulubionym miejscem był Dramatyczny w Gdyni, ale też często bywało się w Wybrzeżu, no i chyba na większości spektakli w Muzycznym w Gdyni, który kocham miłością nastolatka i Amen. W Krakowie do momentu zamieszkania w nim, byłem na dwóch wydarzeniach: kabaretowej nocy w Piwnicy pod Baranami oraz na  premierze "Nieszporów Ludźmierskich" J. K. Pawluśkiewicza w św. Katarzynie, na której znalazłem się dzięki wsparciu monsieur Nowickiego, który podobnie jak mój chór, lekko się spóźniliśmy biegnąc z koncertu, gdzie dokonaliśmy prawykonania kilku pieśni J. Łuciuka. Pomimo wejściówek nie chciano nas wpuścić, ale ostra reprymenda aktora zdziałała cuda i w sumie, o ile pamiętam, niewiele straciliśmy.  Pierwszy raz w życiu chłopak z prowincji zobaczył takie natężenie gwiazd, robiło to wrażenie. Nie tyle gwiazdy, ale  klasa wykonania utworu.

Moim pierwszym teatrem tu i teraz, był oczywiście Karolowy Freeday Teatr, dosyć niezależna scena działająca do niedawna przy SCKM, to były "Mroczne gry" - czytanie tekstu na scenie, rzadko spotykana forma, faktycznie dość mroczny pokaz. Potem Freeday zaprosił mnie na premierę "IN" - to było przeżycie mistyczne, cudowna sztuka, zrobiona wspólnie z KTT (Krakowski Teatr Tańca), powalający tekst i scenariusz na podstawie powieści Olgi Tokarczuk "Anna In w grobowcach świata". Historia dziwna i intrygująca, jednocześnie mitologiczna i współczesna, gdzie te dwa światy ścierają się, gdzie czas: przeszłość i teraźniejszość wzajemnie się przenikają. Dużo tam lęku, dylematów moralnych, konfrontacji dzisiejszych poglądów i ludzkich postaw, a wszystko w oparciu o taniec osadzony w sumeryjskim micie. Obejrzałbym jeszcze raz.
Siedziba Teatr Barakah, Szeroka 6
Ostatnio zawitałem do Teatru Barakah; mieści się ta mała scena w dawnej mykwie na Szerokiej, czyli przepięknej restauracji Klezmer Hois. Do tego magicznego miejsca wchodzi się pięknym korytarzem, na którym widoczne są jeszcze hebrajskie napisy, potem schodami do piwnicy....i jest się w innym świecie.
Czy byliście kiedyś w garderobie aktorek, które plotkują przed, w trakcie, po próbach, kiedy słucha się opowieści "z tyłu sklepu". Ja nie byłem, ale trafiła się okazja, żeby zobaczyć i wejść do "Garderoby"  Prochazki, słowackiego reżysera, który chyba dośc często w Polsce jest grany i sam jakieś projekty realizuje.   No więc o czym to? O nas, aktorki śmieją się z samych siebie, z widzów, których wciągają do gry (dzięki temu miałem zaszczyt zagrać reżysera przez jakieś 10 sekund), ze wspomnianych bosów, dyrektorów, pracodawców wszelkiej maści, ale jak to zwykle bywa w teatrze, to śmiech przez łzy, tekst o nas, naszych ograniczeniach, potrzebach, walce o byle jaki stołek czy pochlebstwo. Do "Garderoby" wciągają nas dwie aktorki: Lidia Bogaczówna i Beata Wojciechowska, grają niezwykle lekko, beż żadnego zadęcia, aż chce się dołączyć do tych ploteczek i dialogów. Bardzo dobrze spędzony czas...