niedziela, 30 października 2011

Do Tyńca i z powrotem, czyli romantyczny Kraków

W piątek wybrałem się na do Muzeum Narodowego na wystawę "Turner - malarz żywiołów", angielskiego romantyka, uznawanego za prekursora impresjonizmu, warto zobaczyć jego prace, przede wszystkim ze względu na perfekcyjną zdolność malowania światła, co dla każdego fotografa jest też istotnym zagadnieniem, więc i ja udałem się pobierać nauki. Osobiście nie przepadam za jego dziełami, romantyzm w malarstwie wydaje mi się trochę kiczowaty i zwyczajnie przekombinowany, aczkolwiek to światło, nawet czarne światło...cudo. Po zwiedzeniu wystawy dałem się namówić na warsztaty plastyczne zgłębiające istotę żywiołów, romantyzmu nie tylko w Londynie, ale i w Krakowie. Zabrałem zatem aparat, precle, jogurt i huzia na statek, ponieważ wyprawa była "morska". Cieszyłem się bo też i do tej pory po Wiśle w Krakowie nie pływałem, a ponoć rejs to przyjemny.
Wawel, widok ze statku
Pogoda dopisała, słońce lekko grzało kark, wiatru prawie zero, powoli zachodzące słońce pieściło drzewa złotą poświatą, a w wodzie odbijały się wszelkie możliwe pastele. Atmosfera sprzyjała kontemplacji sztuki i nadwiślańskiego pejzażu. Na początku dostaliśmy zadanie - stworzyć romantyczną akwarelę - nie cierpię tej techniki, akurat akwarele TRZEBA umieć malować, bo kiedy zrobi się błąd, nie bardzo można go poprawić. Zatem mój bohomaz natychmiast po okazaniu w domu wylądował w koszu. Wolę romantyczne zdjęcie. W Tyńcu zwiedziliśmy opactwo w towarzystwie brata przewodnika, oczywiście w ulubionym sklepie zakupiłem przepyszne wino śliwkowe i jarzębinowe oraz nie mniej smaczne ciasteczka z dynią. Jako łasuch byłem wielce zadowolony. W drodze powrotnej odbyła się prelekcja i o Turnerze, i o romantyzmie, i o starym Londynie.

Światło służyło relaksowi
Historyczki sztuki, które za całość odpowiadały to profesjonalistki w każdym calu, imponowały mi swoją wiedzą, erudycją; zupełnie ad hoc sprowokowałem dyskusję o Wyspiańskim jako niedocenionym najwybitniejszym polskim artyście. Bez przygotowania sypały takim faktami, opowieściami, tłumaczeniami... cudne to było, nie wiadomo kiedy zacumowaliśmy pod smokiem, który akurat ział sobie ogniem. Spędziłem fantastyczne pięć godzin z ludźmi, z którymi od razu nawiązałem kontakt, gadaliśmy jeden przez drugiego, na każdy temat, oczywiście dominującym zagadnieniem była sztuka, bo też nasze opiekunki tego pilnowały. I proszę jak to miło można spędzić piątkowe popołudnie w towarzystwie duchów Turnera i Holmsa. Znowu ten Kraków zachwyca, tym razem ludźmi, cudownymi ludźmi...

piątek, 28 października 2011

Trochę jadu też musi być... o Krakowie oczywiście

Chwalę ten Królewski Kraków i chwalę, że taki piękny, tyle się tu dzieje, ludzie cudowni, częściej piekna pogoda niż na Pomorzu, etc. Ale tak naprawdę są rzeczy, które mnie wkurzają i dzisiaj postaram się je wyliczyć, też z tego względu, że jedna z nich doprowadziła mnie do szewskiej pasji i cytując mojego ulubionego artystę Mistrza Kantora, darłem się: wy skurwysyny piekarze! Top hate 5:
1. Rondo Mogilskie - nienawidzę tego miejsca, bo jest wielkie jak osiedle mieszkaniowe w małym mieście. Zawsze się tam gubię, nie ma dość czasu na przesiadki, nigdy nie wiem, na który przystanek mam się udać, wszystko jest jak domino, niby połączone ale tworzy osobne segmenty. Rondo,  które wcale nie jest okrągłe, tylko ma kształt krzywej z fantazją. Kiedy pierwszy raz jechałem tędy samochodem nazwałem je sobie rondo bleeee... i nie zmieniam zdania.
2. Muzeum Narodowe (mam na myśli gmach główny) ma świetnych edukatorów, o czym niebawem napiszę więcej, robią cudowne wystawy czasowe, teraz króluje Turner, o Majewskim chyba już wspominałem, posiadają kapitalną kolekcję sztuki polskiej, przecież to najstarsze muzeum w Polsce. Natomiast zarządzanie klientem - tragedia. Pierwsze wejście do budynku to zetknięcie z kasą... Zazwyczaj kolejki, powolność Pań, są ciągle niezadowolone, zresztą dwie baby obsługujące jednego gościa - to chyba lekka przesada.
Do obcokrajowców mówią po polsku, a ci wpatrzeni w nie jak ... wiadomo co. Kawiarnia, ciasto pycha, kawa pycha, ale brak portalu, tak samo w sklepie muzealnym, nie dość że sprzedają tam dość drogie wydawnictwa, brak możliwości zapłatą kartą jest bezsensu, dzisiaj rzadko kto nosi dużo gotówki. Jest też brudno.
3. Wszędzie jest daleko - wybierając się gdziekolwiek trzeba przeznaczyć minimum 30 minut dojazdu, maksymalnie 1,5 godziny. Wkurzające są powolne tramwaje, w centrum tory są stare jak człowiek pierwotny, trudno nazwać to jazdą, one się toczą.
4. Nie cierpię Galerii Krakowskiej, kojarzy mi się najbardziej z wyjazdem z Krakowa, do tego tłumy ludzi, przewalających się z tobołami, walizami, bachorami, po co budować takie molochy? Niestety czasami trzeba tam pójść, chociażby po to, że odebrać przesyłkę z merlina, dzięki czemu centusiowato oszczędzam koszt wysyłki :-)
5. I wkurza mnie, że Gdańsk nie jest taki twórczy jak Kraków, o!

czwartek, 27 października 2011

Zwykłe ploteczki

Wczoraj miałem fatalny dzień, mógłbym teraz poprzeklinać na tubylców, za ich niekompetencje, ignorancje, brak orientacji we własnym biznesie. Chodzi o plecak. Mam coraz więcej sprzętu i noszenie go na jednym ramieniu jest męczące, więc wymyśliłem sobie plecak na aparat. Łaziłem wczoraj po królewskiej chyba z godzinę, nie mogąc znaleźć sklepu, dopiero dzisiaj okazało się, że to sklep internetowy... tak, tak czytać trzeba za zrozumieniem i spokojnie, a nie potem robić niezawinionej awantury starszemu panu z konkurencji. Wygłupiłem się i tyle... zresztą nie pierwszy raz.
Ej te wróżby, moja nowa znajomość
Mając czas zastanawiałem się, czy Krakowiacy są inni niż my, z północy, czym się różnimy. Na pewno uwielbieniem dla śledzi, my je kochamy, oni mniej. Nie spotkałem też nikogo, kto jadł minogi, ja się nimi opycham, kiedy jest sposobność (choć to obecnie stworzenia chronione i nie bardzo można je łowić). Nie jedli raków, bo też niby skąd mieliby je brać. Przypominam sobie te połowy w Ocyplu... bajka. Krakowianie są bardzo mili, pomocni, nie ma mowy, żeby nie wytłumaczyli drogi, podpowiedzieli dokąd się udać, nawet jeśli zaczepieni się spieszą, spokojnie i bez wyrzutu, czasami wręcz zbyt długo:-) tłumaczą i tłumaczą.
Poznałem dwie cudowne starsze osoby: słynną wróżkę, która siedzi często w okolicach rynku, gaworzyłem z nią dosyć długo, bo jak się okazało wróżyła także w Gdańsku i Sopocie, znała Tczew. Oczywiście nie skorzystałem z jej usług, bo dość silnie przemawia do mnie biblijne przykazanie zakazujące uprawiania czarów, nie mówiąc już o ściśniętym żołądku, na myśl o konsekwencjach jakie ten akt może zrodzić. Jednak moja zawodowa jaki i  życiowa chęć bliskości drugiego człowieka, absolutnie nie pozwala mi ani wróżbitów oceniać, wręcz przeciwnie pozwala się zachwycać osobowością, siłą charakteru i inteligencją, nie da się też ukryć, że genialną empatią. No i taka oto dyskusja toczyła się na Rynku przy dźwiękach powtarzającego się hejnału, którego powoli już nie słyszę. Drugim ewenementem (!) poznanym przeze mnie był, bez kitu, 80-letni antykwariusz z ulicy św. Tomasza. Kojarzycie zapewne czarowne księgarnie, w których może zdarzyć się jakaś przygoda; księgarnia przedziwna historia, która dosłownie wygląda jak zapomniane miejsca z bajek typu Harry Potter, czy The Neverendig Story.W malutkiej przestrzeni zawalonej książkami, gdzie nie ma praktycznie miejsca na nic, jak spod ziemi pojawia się głuchy staruszek i zaczyna snuć opowieść o książkach, o życiu, który zaprasza cyt: w podróż do bajki. Dla mnie to oczywiście woda na młyn, zostaję tam jakieś 40 minut i wychodzę z książką, której wcale nie chciałem kupować. Tak się kończy szukanie starych zdjęć po antykwariatach, taka też jest (bezpieczna) magia tego miasta.

PS Jeśli ktoś z was ma w domu jakieś stare zdjęcia, najlepiej portrety czy zdjęcia osób, a nie bardzo wie co z nimi zrobić, to ja je chętnie przygarnę i zachowam

poniedziałek, 24 października 2011

Serbskie granie w Freeday Teatr

         Cholera jak trudno mi usiąść do tego tekstu. Pisać o spektaklu w Freeday, o spektaklu osoby bliskiej, z którą się śmieje, żartuje i smuci, je i pije... ufff. Nabieram dystansu, noszę to pisanie w sobie już drugi dzień. Trzeba je w końcu wywalić na ekran. Sobota wieczór, Scena 21 przy Gazowej 21, dawny budynek Teatru Ewy Demarczyk, dziś (poza oczywiście słynnym Coconem) siedziba Stowarzyszenia Krakowski Kolektyw Twórczy (którego jestem malutkim uczestnikiem) a przy nim działające dwa teatry: Krakoteka oraz kochany całym sercem i duszą Freeday Teatr. Teatr, który rozpoczął moją fascynację i podróż po tutejszych scenach. Teatr, który jest off - w pełnym tego słowa znaczeniu; teatr, który choć zespół ma amatorski, jest doskonały jak Wierszalin. Młodzi, pełni tak ogromnej pasji ludzie, że można się zawstydzać.
         Serbskie współczesne teksty z reguły są podszyte wojną, jak każda wojna zresztą odciska tak potworne piętno na ludziach, które potem przez siedem pokoleń niesie się jak bagaż niepotrzebnych emocji i ich braku, jak manekiny dzieciństwa, garby piachu. Tamta wojna była taka sama jak każda inna: straszna, ludobójcza, wyniszczająca, był kat i ofiara, a w jednym momencie ofiara stawała się katem, a kat ofiarą. Powstaje przemoc dla nas nie do pomyślenia, przemoc nie tylko wyniesiona z wojną i przeniesiona do domu, ale też połączona z przemocą wynikającą z bałkańskiej idei patriarchatu: wielkości i ważność mężczyzny i nicości kobiety. Kiedy myślę "Serbia" to wspominam Izę Chojnacką, moją tczewską znajomą i jej autobiograficzną powieść "Miłość na gruzach Kosowa", która w zasadzie poświęcona jest przemocy; myślę też o Yossi Avnim, izraelskim pisarzu i jego "Ciotce Farhumie" z fascynującym opisem beznadziei Belgradu, myślę o Agnieszce, która odwiedziła Belgrad i Serbię w ubiegłym roku i po powrocie powiedziała: nigdy więcej! Stereotypy i schematy narodowościowe, niestety tak myślimy, większość z nas, czy tego chcemy czy nie, tak jesteśmy zbudowani, szufladkowo.
          Freeday zaproponował nam tekst na podstawie Dubravki Ugresić "Toys for boys", znowu faceci, znowu dla facetów, kobieta zabawką dla faceta, bicie zabawką dla chłopca, poniżanie, demagogia, przemoc narastająca, od zabawy po zabicie wroga, w końcu może mała bombka dla rodziców. A potem ci pokaleczeni ludzie próbują COŚ zrobić ze swoim życiem, wiadomo, że im nie wyjdzie,  to wiemy z innych historii. Siedziałem na tym spektaklu i zachwycony i przerażony, Nowakowski (jak ja mam o nim pisać?) zastosował Hitchcocka: na początku ostro, a potem ma być jeszcze ostrzej (czy jakoś tak). I tak było, niezwykle wyraziste twarze, cudnie, ostro zagrane, mimika wręcz pantomimiczna. Dynamika na scenie nie pozwalała na nudę, trzeba być czujnym, żeby nie oberwać od aktora (znowu miałem pierwszy rząd). Kapitalna, niezwykle przemawiająca sekwencja kamieni i wiader udających jedzenie, zaskakujące przeskakiwanie z roli do roli, (co jeszcze bardziej potęgowało aspekt psychologiczny), sugestywne tło dźwiękowe, człowiek-pies, to co lubię najbardziej: minimalizm scenografii, który pozwala skupić się na aktorach.
           No właśnie, aktorzy... patrząc na nich zastanawiam się jaka jest jakościowa różnica między aktorem amatorem a profesjonalistą, czy w ogóle w sztuce można stawiać takie granice? Przecież najwięksi malarze świata odrzucali akademizm, Olbrychski studia ukończył całkiem niedawno, tzn. że był amatorem? Nie wiem, ale takie podziały, stawianie wyraźnych granic mnie denerwuje, to nie jest wychowywanie dzieci, czy psychoterapia behawioralna. Młodzi, zdolni, ujmujący, dający z siebie absolutnie wszystko; został mi w pamięci zaskakujący Tomasz Adamski, no i Nadieżda (Magda Żak), powalająca, grała przeważnie na parterze, chyba najmocniejszy przekaźnik emocji, kiedy się ją ogląda i wczytuje w tą zmaltretowaną "serbską" twarz, przychodzą  mi głowy myśli o obozach, o ludobójstwie, przypomina się Kaspar Hauser, zamknięty 16 lat w celi. To nie jest zezwierzęcenie, zwierzęta tak się nie zachowują (jako miłośnik przyrody gwarantuje to), to ludzie nawzajem się krzywdzą, to ludzie gotują sobie taką masakrę, mniejsze lub większe, ale zwierzęta tego nie robią.  Okrucieństwo zwierząt może ewentualnie świadczyć o sposobie jedzenia i zabijania. Kotowate duszą momentalnie, ptaki drapieżne wbijają swoje szpony w ciało i po krzyku, psowate są najgorsze - nie potrafią zabijać, rozrywają ofiarę, żywą, nie obchodzi ich co się dzieje z jedzeniem. Czy Nadieżda jest psowatym? Czy tylko własnym wytworem, wyborem psowatości? Przecież nagle staje się człowiekiem, jest Nadzieja; niestety wyuczona bezradność prowokuje gwałt, nihil novi, mechanizmy stare jak świat. Pewnie gdyby napisać drugą część, stałaby się katem. Odwet, zemsta, albański Kanun, takie piękne słowa. A może już była katem? Może ta bomba...

PS Pisząc to słuchałem Bregovicia... taka słodka muzyka...

sobota, 22 października 2011

Umarła klasa z aparatem, czyli w końcu u Kantora

Z cyku: portret uliczny, Post mortem
Trzymam w ręku skarb, drżę z ekscytacji, patrzę na niego od kilku godzin i zastanawiam się nad tyloma rzeczami, że mój mózg jest lekko przypalony. Ale od początku... Jak widać na moich ostatnich fotografiach pochłaniam naukę czasu i przesłony, balansu bielu, czułości i wszelkiej manualności mojego aparatu, z różnym skutkiem, ale wszyscy wiedzą, że ćwiczenie czyni mistrza. Czas zaczyna być dla mnie bardzo twórczy, bardzo różny, staje się nie tylko pokrętłem gdzieś w maszynerii aparatu, ale sprzymierzeńcem w akcie pracy, jakiejś tam twórczości. Mam wrażenie, że mogę robić dzięki niemu co chcę, mogę kierować chwilą, rozciągać ją na kilka sekund, tworzyć, coś czego nie ma. Najciekawsza dla mnie staje się fotografia, której unikałem: noc oraz ludzie. Okazuje się, że za pomocą czasu stają się niewidzialni, albo widzialni jak inaczej, rozmyci, nieuchwytni, delikatni i efemeryczni, nie ma w nich wrogości, agresji, wad ani zalet, można nimi kierować do woli, kreować rzeczywistość dla siebie przyjemną i osiągalną, pozostaje czysta ludzka forma, wszystko co najważniejsze. Nie muszę szukać wnętrza, cech charakteru, jakiejś durnej głebi psychologicznej, po prostu są ludźmi, wszyscy tacy sami... post mortem.

T. Kantor Umarła klasa
No więc chwilę później zapędzony w tym fotografowaniu zajrzałem do Archiwum Cricot 2 na Kanoniczej, mojej ulubionej krakowskiej ulicy (wyświechtane to... i co z tego?). Kraków, jak i Europa i kilka krajów świata czeka na konkretne i dostępne miejsce poświęcone Kantorowi, buduje się ono nad brzegiem Wisły, na Podgórzu, pierwsze otwarcie (przynajmniej to wstępne) na nastąpić do końca przyszłego roku. W pomieszczeniach na Kanoniczej znajduje się Ośrodek Dokumentacji, archiwum i mała galeria. Pierwsze kroki skierowałem ku ludziom, by na chwilę odciąć się od świata, by pozwolili choć na chwilę odetchnąć powietrzem Wielopola, Wielopola. Schodząc do galerii słyszałem już tego obłędnego walca z Umarłej klasy, już czułem czerń, widziałem miotające się z manekinami postaci i krzyk Kobiety z Mechaniczną Kołyską: ...a gęsi kapitolińskie!? a gęsi... To z oddali fonia, z trzeciego pomieszczenia. Najpierw pierwsza wystawa - seria zdjęć, nie pamiętam, ale chyba Caroline Rose, drugie pomieszczenie trochę rozwala. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do piwnicy Teatru Śmierci, zamykają się za wami automatycznie ciężkie drzwi, słychać trzask zamykanej klamki, z oddali niesie się ten upiorny walc i naraz wchodzicie do Umarłej Klasy, dziesięć dziecięcych trupów-manekinów siedzi w szkolnych ławkach, a wy sami, samotność o zmierzchu, samotność w piwnicy, patrzą na ciebie tymi niewidzącymi oczyma, te archetypy złego dzieciństwa, te żółto-blade twarze pozorujące życie, tak jak chciał Kantor odczuwam bardzo silnie śmierć i historię umarłych. Śmierć jako źródło poznania, pustka, pozory i brak przekazu od człowieka... Uciekłem dalej, sam tego nie wytrzymam, a przecież na Kaszubach nie boimy się śmierci...
Ostatnie pomieszczenie to konfrontacja z walcem i na szczęście z filmem Wajdy, który sfilmował Umarłą Klasę. Po projekcji wróciłem na górę, kupiłem książkę (kolejną o Kantorze - jak usłyszałem w domu, trzeba będzie dorobić półkę tylko dla Kantora) i ciągle dyskutując wycyganiłem skarb: oryginalny plakat do przedstawienia Umarłej Klasy z 1983 w wersji francuskiej, więc mogło to być w Centre Pompidou w Paryżu, albo w Theatre Plainpalaise w Genewie, co znaczące nie ma wskazanego miejsca na tym plakacie, więc nie wiem skąd jest, bo z wrażenia zapomniałem zapytać. Papier jest cieniutki, pożółkły, boję się, żeby go nie rozerwać. W stanie wojennym oszczędzano na wszystkim, bo niczego wtedy nie było, nawet papieru, do kompletu dostałem program w wersji polsko-angielskiej, chyba z roku 1985. Kiedy stamtąd wyszedłem, czułem, że muszę usiąść, ochłonąć, bolały mnie plecy, nogi. Wybrałem Cafe Malaga, wnętrze nowoczesne, takie niekrakowskie, dla kontrastu, genialnie pyszna kawa. To miasto naprawdę wciąga, gorzej niż bagno...

PS. Przeczytajcie nazwę teatru Cricot 2 od tyłu :-)... i już wiadomo

wtorek, 18 października 2011

Operacja Opera, niby dużo, a jak mało

Przed chwilą wróciłem z Opery Krakowskiej, gdzie obejrzałem projekt: "Operacja Opera", kooperację Den Norske Opera i Ballett i krakowskiego Teatru KTO, który parę miesięcy temu zachwycił mnie "Atramentem dla leworęcznych". Operacja opera to spektakl na podstawie noweli Niny Witoszek o budowie opery w Oslo i o tym co się tam działo w relacjach pomiędzy Norwegami a Polakami, miał to być pierwszy polsko - norweski kabaret... na którym za bardzo się nie uśmiałem. Widz zauważy masę pracy włożoną w realizację tego projektu, pogodzenia artystów innych krajów, innego języka, mentalności, artystów różnych branż, działań, wrażliwości...no właśnie, to przedsięwzięcie ma wszystkiego za dużo: za dużo języków (polski, angielski, norweski), za dużo różnej muzyki: jazz, opera, śpiewanie aktorskie (zresztą dość mizerne), kapitalne tło taneczne w choreografii Eryka Makohona, i co z tego, że świetne, ale raczej niepotrzebne. To miał być teatr o relacjach, ale wyszło o niczym istotnym, tekst jest tak banalny, że aż boli, ani nie śmieszy, ani nie skłania ku refleksji... jeśli ten projekt miał być nowatorski, to wyszedł bigos, ale nie staropolski, tylko jakiś taki norweski, zupełnie niedoprawiony. Widownia wychodziła już po pierwszych oklaskach, a aktorzy wywołani byli tylko raz, to chyba też mówi wiele.... 
Mój mały maraton teatralny wygrywa Barakah z "Szycem"!

poniedziałek, 17 października 2011

GENIALNY "SZYC" w Teatrze Barakah

Spragniony teatru rzuciłem się w końcu wir sprawdzania i kontemplowania żywego słowa po wakacyjnej przerwie. Do Teatru Barakah zawitałem po raz drugi, uwielbiam to miejsce, uroczy klimat Klezmer Hois, a potem anioły i dybuki przenoszą w piwnice zupełnie innego świata. Wczoraj wchodząc do teatru i widząc układ sceny ogarnęło mnie przedziwne uczucie, że za chwilę stanie się coś niezwykłego. Już samo to, że siedziałem na scenie zrobiło swoje. "Szyc" Levina jest doskonałym, mocnym i dosadnym tekstem; to historia izraelskiej rodziny, rodziny fatalnej, ale jakże często spotykanej. To też historia każdego z osobna: ojca - patriarchy rodu, zagubionego, chorego starca, którego głównym zawołaniem i sensem życia jest kiełbasa, to historia o jego umieraniu i uśmiercaniu przez pozostałych członków rodziny,  to historia matki, zwykłej jidysze mame, podającej do stołu, często płaczącej, żyjącej marzeniami i mrzonkami o lepszym życiu, ale niezwykle przywiązanej do tradycji, oni oboje za wszelką cenę chcą wydać za mąż - ją - trzeci element gierki, córeczka, gruba i obżarta, napalona jak dzika kotka, niezdolna do żadnych uczuć, na koniec dochodzi on, piękny izraelski oficer, zięć despota, silny, ambitny i biedny jak chasyd spod Leżajska. To są ludzie puści, albo może napełnieni pustką, przez co stają się brutalni, bezwzględni i prymitywni. Każda rozmowa, handel, taniec, seks jest tylko środkiem do zdobycia celu, czyli uśmiercenia ojca, traktowane bardzo instrumentalnie. Porządek tego małego świata, nastaje dopiero po śmierci zięcia, który jak to w historii żydowskiej, wraca jako dybuk i zamieszkuje pod stołem, za pozwoleniem cudownie ozdrowiałego ojca - patriarchy. 
Spektakl ogląda się, a raczej uczestniczy, z poziomu aktorów; siedziałem w pierwszym rzędzie, grający ocierali się o moje nogi, popychani przewracali się na widzów, tańczyli kopiąc nas niechcący, całowali, dotykali, rozmawiali, pytali... handlowali. Ogląda się tego "Shitza" z zapartym tchem, nie ma czasu na nudę, aktorzy wciągają w błędne koło tej pustki i nie ma już wyjścia, jesteś utopiony. Zadajesz sobie to pytanie: czy ja też taki jestem? A pewnie, że jesteś, a kto przed chwilą handlował z Szycem, albo jego żonką? A kto dawał więcej i się licytował? No właśnie materialisto... Jest w psychologii taki nurt, który traktuje wojnę jako element biologiczny, jako selekcję naturalną naszego gatunku, by wyeliminować słabe i chore osobniki. Tak było i tu: wojna przywróciła odwieczny system rodzinny, ten który panował w niej od początku, aczkolwiek z tego układu ginie osobnik najsilniejszy.
Foto ślubne
Fot. TKK
Siłą tego spektaklu, który spowodował, że będę do Barakah wracał i wracał, są aktorzy - to oni przede wszystkim zapełniają przestrzeń sceniczną. Czwórka aktorów tworzy na scenie bardzo zgrany zespół, prezentując wysoki poziom aktorskich umiejętności. Z prawdziwą maestrią dialogują, monologują, śpiewają i tańczą. To za ich sprawą spektakl ogląda się z szybko bijącym sercem. To dla Lidii Bogaczówny warto iść przyjrzeć się kunsztowi aktorskiemu, emocji, które wywołują łzy na twarzy widza, to dla Moniki Kufel warto iść zobaczyć siłę młodości i perwersji, to dla Karola Śmiałka warto iść usłyszeć cudowny wokal i pokaz testosteronu, to dla Kajetana Wolniewicza warto iść by zobaczyć co można zrobić z ciałem, by być najbardziej wiarygodnym na świecie. Jacy oni są precyzyjni, jak oni tam śpiewają... Muzyka to kolejny mocny punkt, zrobiła ją Renata Przemyk, szkoda bardzo, że nie ma tego na płycie CD. To trzeba zobaczyć, nie będziecie żałować, przyjeżdżajcie do Krakowa na "Shitz'a". 



Między bigosem a Lanckoroną

Ukryta Lanckorona od strony Jastrzębia 
Miniony weekend obfitował w doznania lenistwa, fotografii w Lanckoronie, kotów i ukochanego psa. Wisienką na torcie był spektakl w moim ulubionym Teatrze Barakah pod dość swojsko nam brzmiącym tytułem "Szyc". Ale najpierw o Lanckoronie, bo przecież ciągle niewielu ludzi w naszym dziwnym ostatnio kraju wie, co to za przepiękna gminna wieś. Wieś królewska, lokowana przez Kazimierza Wielkiego, który nadał jej praktycznie te same prawa, co pobliskiemu Krakowowi. Miejsce schronienia konfederatów barskich, miejsce pełne historii, piękna, żywego skansenu i klimatu artystycznego, niespotykanego chyba nigdzie indziej. Ukochana wieś Grechuty. Można tam godzinami włóczyć się po stromych ulicach, sapiąc dość niemrawo, bo mieszkać tutaj to pogodzenie się ze zboczem (momentami dość stromym) góry. W zamian dostaje się wrażenia iście transcendentalne. Piękna zaklęta w drewnie zabudowa, malutkie, rozkoszne galerie, koronki, anioły, smugi tkanego lnu, zapach gór i kwiatów.
Ceramiczne koty
Budzowskich
W Cafe Arka można od wejścia poczuć lżejszy portfel, bo wiadomo, że kupi się chociaż coś małego, od świetnych ceramików i prowadzących kawiarnię państwa Budzowskich. Pełno tu zapachów kaw, herbat, pysznego tortu czekoladowego i swojskiego sernika, a zmęczony wędrówką gość rozkłada się w wygodnej sofie, otoczoną gliną wypaloną w tysiącu stopni (co też można poczuć i zobaczyć w pracowni obok). W Lanckoronie byłem już kilka razy, to miejsce mnie uspokaja, nastraja do zwolnienia tempa, bo tam czas stanął w miejscu, zabudowa i pochyłość rynku wręcz wymuszają i krzyczą do mnie: wolniej, wolniej, bo serducho zamęczysz. Kiedy obserwuję ludzi leniwie idących moim śladem, wiem, że przeżywają to samo i cieszy mnie bardzo, kiedy nie tylko ja cichutko sapię. Przyjeżdżajcie tu, bo może nie zdążycie zaśpiewać




Lanckorona, Lanckorona
rozłożona gdzie osłona,
od spiekoty i od deszczu,
od tupotu szybkich spraw







PS. Gotuje bigos, dużo bigosu, bo nadal sprzątam, gotuję, piorę...uwielbiam to:-)

piątek, 14 października 2011

Fotografia prasowa na światowym poziomie, czyli WPP


Trwa World Press Photo 2011
Fot. Kenneth O'Halloran
Fairground public, Ireland

Od kilku dni wybierałem się na wystawę World Press Photo, do miejsca, które tubylcy nazywają zgrabnie Bunkrem Sztuki, jak się domyślam, nazwa wzięła się od dość makabrycznej, ale jak to zwykle bywa w Krakowie, już zabytkowej bryły budynku, jedynym przedstawicielem brutalizmu na Starym Mieście. 

Tegoroczną wystawę promuje fantastyczny portret dwóch Irlandek, sfotografowanych na którymś z licznych gaelickich jarmarków, i tu uwaga!, w odświętnych strojach! Nie tylko ten portret jest powalający, ale kilka innych z podobnych jarmarków pokazują, że to Irlandia jakiej nie znamy, ale też niezwykle sympatyczna i pełna dystansu do siebie. 
Fotografia prasowa nie należy do moich ulubionych dziedzin sztuki, może dlatego, że jest tak bardzo blisko ludzi, że jest zbyt intymna, narusza tabu, a czasami wręcz pewne normy, z którymi się nie godzę. Do końca też nie rozumiem jej misji... Jak na każdym WPP dominują zdjęcia z takich regionów świata, do których każdy normalny człowiek bałby się pojechać: same wojny, głód, powodzie, masakryczna bieda, na tyle dotkliwa, że z niektórych obrazów czuć dopadający widza smród walających się śmieci, brudnych ludzi czy rozkładających się ciał stosów trupów (Chiny, mnisi tybetańscy organizują zbiorowy, całopalny pogrzeb ofiar trzęsienia ziemi; choć tradycją tybetańską jest tzw. pogrzeb powietrzny, czyli zjadanie pozostawionego na wolnym powietrzu, ludzkiego ciała przez sępy i inne zwierzęta padlinożerne). Nie chcę tu opisywać wystawionych zdjęć, bo są one i tak powszechnie znane, a kto ich nie widział, to pewnie prędzej czy później zobaczy.... 
Jest coś rasistowskiego w tej wystawie: otóż biali, raczej dość bogaci, z wypasionymi obiektywami ludzie, jadą robić zdjęcia biednym, przeważnie kolorowym, zniszczonych życiem, nieszczęśliwym, potrzebującym realnej pomocy ludziom. Po raz kolejny pojawia się potężny wręcz kontrast: tu biali, głównie europejczycy i amerykanie, a tam wy...reszta świata, do którego zawitam, by na was zarobić, ale w życiu bym tu nie zamieszkał. No więc potem te zdjęcia są pięknie obrobione, podziwiane na wystawach, zdobywają nagrody i uznanie, co za tym idzie zarabiają pieniądze, za które zapewne fotograf kupi sobie kolejny obiektyw, albo co tam będzie potrzebował i żądny adrenaliny w poczuciu misji wyruszy na skraj świata, aby nam, innym białym zapewnić rozrywkę w jakimś tam Bunkrze Sztuki, czy innej Art Galery. Bo pewnie nie zbuduje kilku domów podtopionym wieśniakom w Bangladeszu, ani nie wpłaci "zasilenie konta" rodzinie, zabitego w strzelaninie na ulicach Rio - ojca i męża. A może wpłaci, a może wybuduje. Bo przecież fotograf prasowy jest niezwykle wrażliwy na ludzki los, inaczej nie jeździłby w tak niebezpieczne rejony globu. Nie zostawi na pastwę losu ludzi, dzięki którym coś osiągnął. Trochę jestem cyniczny, ale poważnie mówiąc bardziej interesuje mnie POTEM, niż chwila, co jest po zrobieniu zdjęcia? Kantor uzmysławiał swoim widzom, że fotografia koduje na zawsze, ale jednocześnie "unicestwia (uśmierca) poprzez autokratyczne zatrzymanie momentu". Co zresztą nazywał bluźnierstwem, bezczelnością, przekroczeniem pewnych praw. Fotografia przez to, że zatrzymuje bardzo intymne momenty drażniła go. I chyba mam takie poczucie jak Mistrz. Te zdjęcia drażnią, przede wszystkim tym, że nie możesz wyciągnąć ręki by wydobyć z wody tonącego, że nie możesz podać chleba umierającemu dziecku, że nie możesz... nie możesz... a może nie chcesz? Na pewno wyszedłem z tej wystawy pełen wewnętrznych pytań, sprzeczności, nie pozostawia obojętnym. 

Moje WPP z podłogi

Oczywiście jest też na wystawie fotografia przyrodnicza, portretowa, każdy znajdzie coś dla siebie, ale chyba jednak najbardziej zwracają uwagę fotografie tabu; coś w nas takiego jest okropnego, że to lubimy. A zdjęcia naprawdę są genialne.. i tyle.

piątek, 7 października 2011

Ściana płaczu

Absolutnie wszyscy turyści i miejscowi znają to miejsce w Krakowie - ściana z obrazami przy Bramie Floriańskiej. Miejsce magiczne ze względu na swój kicz, chałturę, czasami wręcz zły smak, powtarzalność tematów malarskich, słabość wykonania, po prostu wszystko co najgorsze w sztuce malarskiej zebrało się właśnie tam, choć pewnie od czasu do czasu pojawi się tam faktycznie dobra praca, generalnie przechodząc w tej okolicy nie ruszam nawet głową w stronę tej wystawki, ale wczoraj... Poniosło mnie tam, zafascynowany zdjęciami Hermesa, które wykonał mój kolega fotograf, by również trochę pofiglować ze złośliwym bożkiem. W pewnej chwili zawiał ostro wiatr i obrazy, które zazwyczaj wystawione są na swego rodzaju drucianej podstawie, runęły z lekkim trzaskiem. No to ja za aparat i trzaskam zdjęcia tryumfu natury nad tandetą.  Przejdę teraz na dialogi:
- No chyba nie będzie pan fotografował tego bałaganu - słyszę od podstarzałej, ale ciągle pięknej i intrygującej blondynki - tak nie można, nie wypada.
- Przecież to taki piękny temat - odkrzykuję.
- Lepiej by Pan pomógł zrobić porządek - odparowała.
- Z największą przyjemnością - dodałem i pociągnąłem dalej negocjacje - ale potem pozwoli mi Pani zrobić kilka zdjęć?
- Oczywiście, tylko niech Pan układa jakoś z pomysłem....
No więc takim to sposobem stałem się nijakim opiekunem tego, czego nie cierpię, co napawa mnie wręcz obrzydzeniem. Ustawiałem te obrazki, mogąc do woli przyglądać się fakturom, technikom kładzenia farb, prowadzeniem światłocienia, kompozycji et cetera, et cetera.
Dzieło zniszczenia... mizerne
- Tego kotka Pan da bliżej.
- Ależ on jest ohydny - nie wytrzymałem.
- To jest biznes, a nie muzeum, bo wie Pan... jak przejdzie tędy dziadek z wnuczką, dziecko zobaczy kotka, to co? Dziadek odmówi wnusi? Absolutnie nie... bliżej, o tutaj będzie dobrze.
Po chwili rozmowy odszedłem dalej w sobie nieznanym celu.
Ulotna chwila tak naprawdę, w jednym momencie przychodzi burza i zmienia wszystko, robi z życia wiatrak i człowiek nie ma nawet czasu pomyśleć skąd, jak, dlaczego? Refleksje przychodzą zazwyczaj później i są już bardziej projekcjami niż odpowiedziami na pytania. Całe to wydarzenie było niezwykle autentyczne, przypominało trochę pastisz Norwidowskiego "Fortepianu Chopina", bo może miejsce takiej i każdej sztuki jest na ulicy, na bruku? Ja nie potrzebuję elitarności opery, tej skostniałej świątyni sztuki, która na swoich stronach internetowych wymaga savoir-vivre'u, pouczając bezmózgich i absolutnie niespontanicznych melomanów. Bliżej mi do Szymborskiej, która ma Nobla, pali papierosy i uwielbia ulotność. Dzisiaj jesteś, jutro zabija cię nienawiść, a portret kotka po miesiącu ląduje w śmietniku, bo rozważna mama nie wytrzyma takiego gniota w domu. Ciągle pada... No i czyż Kraków nie jest zachwycający, nawet pod ścianą kiczu, gdzie tylko wieszać gitary i płakać...

poniedziałek, 3 października 2011

Kolejna odsłona Krakowa, czyli jak to być obiektem, a może eksponatem

Początek października od wielu lat z niczym mi się nie kojarzył, poza tym, że to kolejny miesiąc pracy, w normalnym trybie. Miesiąc różańcowy, pewnie wiele jakiś rocznic, do jakich oczywiście mam wielkie upodobanie. Jadąc moim szalonym rowerem w okolicach uniwersytetu (jechałem na Czapskich oddać zdezelowany aparat fotograficzny do naprawy) zaroiło się od wszelkiej maści dziwaków, tudzież dziwaczek, nierobów, imprezowiczów, wylegujących się nad brzegiem Wisły, zamiast pobierać intensywne nauki i przesiadywać w bibliotekach. A więc tak wygląda najazd studentów... Faktycznie ktoś mi mówił, że będzie to widoczne, no i jest. Przeszkadzają jeździć rowerem, na Rynku nie ma gdzie zaparkować, ławki na Plantach okupują śliczne dziewczyny i przystojni panowie, hałas, przekrzykiwanie, brrrr...  Dawno temu podjąłem decyzję o studiowaniu w kameralnym środowisku, taka ilość studentów aż przytłacza, ale z drugiej strony, na chwilę wróciły tamte piękne czasy, z nutą zazdrości i intrygujących wspomnień.

Na Rynku stoi dyliżans pocztowy, poczta osobowa, każdy ją widzi, niektórzy korzystają, można wysłać piękną kartkę do domu, do przyjaciół, na co i ja się w końcu zdecydowałem. Niby banalna sprawa, choć już powoli zapominana, no więc dokonawszy wyboru pocztówek, kupiwszy znaczki, oparłem się o czerwoną skrzynkę pocztową, wyjmuję z torebki długopis i zaczynam pisać. Po chwili instynktownie wyczuwam, że jestem obserwowany; spoglądam zatem kątem oka, a tu grupa Japończyków uśmiecha się do mnie serdecznie i w najlepsze fotografuje, z osłupieniem kiwam im rączką i pokazuje do kamer (czy jakkolwiek te ich urządzenia się nazywają), że to jest post card, i że writing to my friends and family, pytam czy oni to remeber? Ależ tak, moja babcia mi opowiadała o kartkach.... niech skonam! Zaistniałem w niby tak banalnie prostej sytuacji jako jakiś ewenement społeczno - kulturowy. A przecież 30 lat temu dostawałem od wujostwa prześliczne widokówki z Japonii. Aczkolwiek  muszę przyznać, że całe to zdarzenie jest trochę moją projekcją; nie jestem do końca przekonany dlaczego mnie fotografowali, może miałem koguta na głowie, albo kask przekręcony, rozporek otwarty, nie wiem, bo każdy kto z Japończykiem próbował rozmawiać po angielsku, wie, że jest to komunikacja specyficzna:-) Najważniejsze jednak to dać ludziom radość, oni się cieszyli, poklepywali mnie po pleckach i bardzo ładnie szczerzyli zęby.... oczywiście dopasowałem się i ładnie ukłoniłem. Oyasumi nasai

niedziela, 2 października 2011

Mòjë Kaszëbë, czë wëprawa po bòrzóna, czë brzózka je lësô

Wszechobecne babie lato dawało znać o jesieni

Kilka dni wolnego. Wrzesień ma w sobie coś bardzo magicznego, zmieniają się kolory całego pejzażu, pustoszeją miejsca piękne, zadeptywane przez turystów wakacyjnym tumultem, noce są jeszcze ciepłe a dni pozwalają cieszyć się słońcem. Oczywiście najbardziej widać to w lesie. Byliście kiedyś nad rzeką, na brzegach której jednego poranka rodzą się tysiące jętek, gdzie grzyby rosną obok siebie dziesiątkami, spod nóg wylatuje przestraszony lelek, w nocy słychać pohukiwanie włochatki, a za dnia krzyki polujących myszołowów i orlików?  Tak jest na Kaszubach. Do tej listy doliczyć trzeba: codzienny, od świtu po zmierzch, klangor żurawi, wiosenny śpiew stadnie przelatujących ptaków wszelkiej maści, klucze dzikich gęsi hałasujących wręcz nieustannie we wrześniu i wiosną, a w sezonie grzybowym dziesiątki, może nawet setki grzybiarzy, wałesających się i okalających skupionym wzrokiem każdy kawałek poszycia leśnego, by znależć ten swój wymarzony, wypatrzony gatunek pasożyta. Grzyby to fenomen, znany chyba najbardziej na wschodzie Europy. Może wynikał on z biedy, z niedoboru jedzenia, a może po prostu z upodobań kulinarnych? Pewnie rękę przyłożył do grzybobrania nasz Adaś M. swoim piękny opisem spaceru po lesie w "Panu Tadeuszu".
Ponoć najlepsze grzyby rosną w Skandynawii, a nie są tam ani zbierane, ani zbytnio jadane. W Polsce to chyba wręcz narodowa tradycja...i słusznie. Bo jak już się tu jest, trzeba korzystać i jeść, jeść, jeść... Słoneczny poranek obudził mnie zapachem lasu i kawy parzonej przez gospodarza domu, wychodzę na krótki spacer,  na małej polanie otoczonej lasem, koło domu leży stary pług, a wśród płóz rośnie kilka rydzów, które momentalnie znalazły się na stole. Kolejne śniadanie znalazło się, kiedy jechaliśmy wczesnym rankiem do punktu aptecznego w Leśnie z powodu mojego całonocnego bólu głowy. Na brzegu lasu rosły kanie, które wypatrzyliśmy z okien samochodu. Zjedzone ze świeżym mlekiem, domowym chlebem i kawałkami indyka. Potem już codziennie grzyby stanowiły stały element naszego jadlospisu, z tym że codziennie jedliśmy inne, Kaszuby w tym roku obfitowały w: kanie, rydze, podgrzybki, kurki, kozaki brązowe i czerwone zwane po naszemu krawcami. Owocem ostatecznym zbieractwa jest pięciolitrowy słój suszu stojący na widocznym miejscu maleńkiej kuchni.

Cisza jeziora, puste łódki,
tylko kormorany... ciągle głodne

Kaszuby to także przedziwna mapa, topografia, kraina, gdzie znajduje się wszystko: góry z wyciągami narciarskimi, wyżynny krajobraz pojezierza, moreny wokół Trójmiasta, pustynie leśne, chociażby ta, koło Drzewicza, nie mówiąc o Rowokole czy wydmach w Łebie, cudowne morze, rzeki, które są bardzo różne, od leniwych po górskie bystrza, królowa Brda, kociewska Wda, szalone: Wierzëca i Radunia, rzeki pobrzeża: wartka jak Dunajec Słupia, Łeba, Rega, na których można nie bez bólu i wywrotek szaleć na kajakach.
Kaszuby to niezliczone jeziora, z reguły rynnowe, długie, wielkie i malutkie, gdzieś zatopione w leśnych ostępach. Lasy nieprzebyte, niby wszystkie gospodarskie, ale areałem wielkie: Bory Tucholskie, lasy Zaborskie, pachnące sosną i żywicą.
A mapa? To region najdziwniejszych nazw w Polsce: że zacznę od słynnych Swornychgaci, które oczywiście kompletnie nie mają nic wspólnego z gaciami, tylko z kaszubskim czasownikiem gaceniem – co znaczy umacniać brzegi rzeki, czy jeziora sworzniami (sworami)  czyli palikami, tkanymi na przemian korzeniami sosny. Do tego worka można dołożyć: Mylof, Złe Mięso, Męcikał, Asmus, Wiele, Funka, Niepszczołąg, Rolbik, Lamk, Wdzydze, Gotelp, Wygoda, Puc, Puck, Malachin, Belfort, Foshuta, Bachorze.... można tak w nieskończoność, wszystkie one brzmią jakoś dziwnie, niby z niemieckiego, połączonego z polskim, ale tak naprawdę wiele z nich to brzmiące absolutnie po kaszubsku nazwy charakterystyczne wyłącznie dla tego języka. Niektóre są tak stare (mają nawet dwa tysiące lat), że nikt nie potrafi dowieść jakiejś, nawet zbliżonej etymologii.
Grzyby, grzyby, grzyby...

Dzisiaj na szczęście większość powiatów finansuje tabliczki dwujęzyczne, każdy odwiedzający Kaszuby może dzięki temu zapoznać się nie tylko z nazwą, ale też z oryginalnym alfabetem kaszubskim, np. Męcikał napiszemy:  Mãcëkôł, a słynne i piękne Swornegacie - Swòrnégace (Swòrë).

A najchętniej jeżdżę tam... do Zamku Zaborskiego, do nowego gościńca mojego przyjaciela, może też tam zawitacie, http://www.zamekzaborski.com/