Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

sobota, 22 października 2011

Umarła klasa z aparatem, czyli w końcu u Kantora

Z cyku: portret uliczny, Post mortem
Trzymam w ręku skarb, drżę z ekscytacji, patrzę na niego od kilku godzin i zastanawiam się nad tyloma rzeczami, że mój mózg jest lekko przypalony. Ale od początku... Jak widać na moich ostatnich fotografiach pochłaniam naukę czasu i przesłony, balansu bielu, czułości i wszelkiej manualności mojego aparatu, z różnym skutkiem, ale wszyscy wiedzą, że ćwiczenie czyni mistrza. Czas zaczyna być dla mnie bardzo twórczy, bardzo różny, staje się nie tylko pokrętłem gdzieś w maszynerii aparatu, ale sprzymierzeńcem w akcie pracy, jakiejś tam twórczości. Mam wrażenie, że mogę robić dzięki niemu co chcę, mogę kierować chwilą, rozciągać ją na kilka sekund, tworzyć, coś czego nie ma. Najciekawsza dla mnie staje się fotografia, której unikałem: noc oraz ludzie. Okazuje się, że za pomocą czasu stają się niewidzialni, albo widzialni jak inaczej, rozmyci, nieuchwytni, delikatni i efemeryczni, nie ma w nich wrogości, agresji, wad ani zalet, można nimi kierować do woli, kreować rzeczywistość dla siebie przyjemną i osiągalną, pozostaje czysta ludzka forma, wszystko co najważniejsze. Nie muszę szukać wnętrza, cech charakteru, jakiejś durnej głebi psychologicznej, po prostu są ludźmi, wszyscy tacy sami... post mortem.

T. Kantor Umarła klasa
No więc chwilę później zapędzony w tym fotografowaniu zajrzałem do Archiwum Cricot 2 na Kanoniczej, mojej ulubionej krakowskiej ulicy (wyświechtane to... i co z tego?). Kraków, jak i Europa i kilka krajów świata czeka na konkretne i dostępne miejsce poświęcone Kantorowi, buduje się ono nad brzegiem Wisły, na Podgórzu, pierwsze otwarcie (przynajmniej to wstępne) na nastąpić do końca przyszłego roku. W pomieszczeniach na Kanoniczej znajduje się Ośrodek Dokumentacji, archiwum i mała galeria. Pierwsze kroki skierowałem ku ludziom, by na chwilę odciąć się od świata, by pozwolili choć na chwilę odetchnąć powietrzem Wielopola, Wielopola. Schodząc do galerii słyszałem już tego obłędnego walca z Umarłej klasy, już czułem czerń, widziałem miotające się z manekinami postaci i krzyk Kobiety z Mechaniczną Kołyską: ...a gęsi kapitolińskie!? a gęsi... To z oddali fonia, z trzeciego pomieszczenia. Najpierw pierwsza wystawa - seria zdjęć, nie pamiętam, ale chyba Caroline Rose, drugie pomieszczenie trochę rozwala. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do piwnicy Teatru Śmierci, zamykają się za wami automatycznie ciężkie drzwi, słychać trzask zamykanej klamki, z oddali niesie się ten upiorny walc i naraz wchodzicie do Umarłej Klasy, dziesięć dziecięcych trupów-manekinów siedzi w szkolnych ławkach, a wy sami, samotność o zmierzchu, samotność w piwnicy, patrzą na ciebie tymi niewidzącymi oczyma, te archetypy złego dzieciństwa, te żółto-blade twarze pozorujące życie, tak jak chciał Kantor odczuwam bardzo silnie śmierć i historię umarłych. Śmierć jako źródło poznania, pustka, pozory i brak przekazu od człowieka... Uciekłem dalej, sam tego nie wytrzymam, a przecież na Kaszubach nie boimy się śmierci...
Ostatnie pomieszczenie to konfrontacja z walcem i na szczęście z filmem Wajdy, który sfilmował Umarłą Klasę. Po projekcji wróciłem na górę, kupiłem książkę (kolejną o Kantorze - jak usłyszałem w domu, trzeba będzie dorobić półkę tylko dla Kantora) i ciągle dyskutując wycyganiłem skarb: oryginalny plakat do przedstawienia Umarłej Klasy z 1983 w wersji francuskiej, więc mogło to być w Centre Pompidou w Paryżu, albo w Theatre Plainpalaise w Genewie, co znaczące nie ma wskazanego miejsca na tym plakacie, więc nie wiem skąd jest, bo z wrażenia zapomniałem zapytać. Papier jest cieniutki, pożółkły, boję się, żeby go nie rozerwać. W stanie wojennym oszczędzano na wszystkim, bo niczego wtedy nie było, nawet papieru, do kompletu dostałem program w wersji polsko-angielskiej, chyba z roku 1985. Kiedy stamtąd wyszedłem, czułem, że muszę usiąść, ochłonąć, bolały mnie plecy, nogi. Wybrałem Cafe Malaga, wnętrze nowoczesne, takie niekrakowskie, dla kontrastu, genialnie pyszna kawa. To miasto naprawdę wciąga, gorzej niż bagno...

PS. Przeczytajcie nazwę teatru Cricot 2 od tyłu :-)... i już wiadomo

piątek, 14 października 2011

Fotografia prasowa na światowym poziomie, czyli WPP


Trwa World Press Photo 2011
Fot. Kenneth O'Halloran
Fairground public, Ireland

Od kilku dni wybierałem się na wystawę World Press Photo, do miejsca, które tubylcy nazywają zgrabnie Bunkrem Sztuki, jak się domyślam, nazwa wzięła się od dość makabrycznej, ale jak to zwykle bywa w Krakowie, już zabytkowej bryły budynku, jedynym przedstawicielem brutalizmu na Starym Mieście. 

Tegoroczną wystawę promuje fantastyczny portret dwóch Irlandek, sfotografowanych na którymś z licznych gaelickich jarmarków, i tu uwaga!, w odświętnych strojach! Nie tylko ten portret jest powalający, ale kilka innych z podobnych jarmarków pokazują, że to Irlandia jakiej nie znamy, ale też niezwykle sympatyczna i pełna dystansu do siebie. 
Fotografia prasowa nie należy do moich ulubionych dziedzin sztuki, może dlatego, że jest tak bardzo blisko ludzi, że jest zbyt intymna, narusza tabu, a czasami wręcz pewne normy, z którymi się nie godzę. Do końca też nie rozumiem jej misji... Jak na każdym WPP dominują zdjęcia z takich regionów świata, do których każdy normalny człowiek bałby się pojechać: same wojny, głód, powodzie, masakryczna bieda, na tyle dotkliwa, że z niektórych obrazów czuć dopadający widza smród walających się śmieci, brudnych ludzi czy rozkładających się ciał stosów trupów (Chiny, mnisi tybetańscy organizują zbiorowy, całopalny pogrzeb ofiar trzęsienia ziemi; choć tradycją tybetańską jest tzw. pogrzeb powietrzny, czyli zjadanie pozostawionego na wolnym powietrzu, ludzkiego ciała przez sępy i inne zwierzęta padlinożerne). Nie chcę tu opisywać wystawionych zdjęć, bo są one i tak powszechnie znane, a kto ich nie widział, to pewnie prędzej czy później zobaczy.... 
Jest coś rasistowskiego w tej wystawie: otóż biali, raczej dość bogaci, z wypasionymi obiektywami ludzie, jadą robić zdjęcia biednym, przeważnie kolorowym, zniszczonych życiem, nieszczęśliwym, potrzebującym realnej pomocy ludziom. Po raz kolejny pojawia się potężny wręcz kontrast: tu biali, głównie europejczycy i amerykanie, a tam wy...reszta świata, do którego zawitam, by na was zarobić, ale w życiu bym tu nie zamieszkał. No więc potem te zdjęcia są pięknie obrobione, podziwiane na wystawach, zdobywają nagrody i uznanie, co za tym idzie zarabiają pieniądze, za które zapewne fotograf kupi sobie kolejny obiektyw, albo co tam będzie potrzebował i żądny adrenaliny w poczuciu misji wyruszy na skraj świata, aby nam, innym białym zapewnić rozrywkę w jakimś tam Bunkrze Sztuki, czy innej Art Galery. Bo pewnie nie zbuduje kilku domów podtopionym wieśniakom w Bangladeszu, ani nie wpłaci "zasilenie konta" rodzinie, zabitego w strzelaninie na ulicach Rio - ojca i męża. A może wpłaci, a może wybuduje. Bo przecież fotograf prasowy jest niezwykle wrażliwy na ludzki los, inaczej nie jeździłby w tak niebezpieczne rejony globu. Nie zostawi na pastwę losu ludzi, dzięki którym coś osiągnął. Trochę jestem cyniczny, ale poważnie mówiąc bardziej interesuje mnie POTEM, niż chwila, co jest po zrobieniu zdjęcia? Kantor uzmysławiał swoim widzom, że fotografia koduje na zawsze, ale jednocześnie "unicestwia (uśmierca) poprzez autokratyczne zatrzymanie momentu". Co zresztą nazywał bluźnierstwem, bezczelnością, przekroczeniem pewnych praw. Fotografia przez to, że zatrzymuje bardzo intymne momenty drażniła go. I chyba mam takie poczucie jak Mistrz. Te zdjęcia drażnią, przede wszystkim tym, że nie możesz wyciągnąć ręki by wydobyć z wody tonącego, że nie możesz podać chleba umierającemu dziecku, że nie możesz... nie możesz... a może nie chcesz? Na pewno wyszedłem z tej wystawy pełen wewnętrznych pytań, sprzeczności, nie pozostawia obojętnym. 

Moje WPP z podłogi

Oczywiście jest też na wystawie fotografia przyrodnicza, portretowa, każdy znajdzie coś dla siebie, ale chyba jednak najbardziej zwracają uwagę fotografie tabu; coś w nas takiego jest okropnego, że to lubimy. A zdjęcia naprawdę są genialne.. i tyle.

piątek, 23 września 2011

Spotkania i ból

Dance, dance, otherwise we are lost
Pina Bausch

Nie wiedziałem o Pinie Bausch nic, kompletnie. Dlaczego nic nie wiedziałem... nie mam pojęcia, ale wystarczy, że zjawiłem się w Krakowie prawie dwa lata temu, od razu usłyszałem i wiedziałem, że Wenders będzie robił film, na który tyle trzeba było czekać, bo okoliczności jego produkcji były tragiczne. Główna bohaterka zmarła przywalona nowotworem, kilka dnia po postawionej diagnozie. Film jednak powstał, choć na początku miał  być dokumentem, stał się pięknym obrazem o Tanztheater Pina Bausch Wuppertal. To nie jest film o Pinie, bo niewiele się z niego, w sensie biograficznym, o niej dowiemy. To jest film o tańcu, który ona tworzyła. Moim zdaniem to artystka na miarę Kantora. Oczywiście w przeciwieństwie do niego, była efemeryczna, żadna tam despotka, ale jej sposób wydobywania z ludzi, tego czegoś, co nas zachwyca jest podobny. ...w twojej kruchości tkwi wielka siła... Porazi nas jednak ładunek emocjonalny aktorów-tancerzy najwyższej klasy. Ten obraz to teatr, zdecydowanie teatr, nie czułem, że byłem w kinie, ale w sali teatru i oglądałem przepiękne etiudy taneczne, piękne fotografie i zbliżenia nieziemskich aktorów, aniołów sceny. ...pamiętaj Lutzchen, żeby mnie przestraszyć.... Widz w pewnym momencie oddaje hołd nie tylko choreografii, ale i tancerzom, którzy chyba mają jakieś dodatkowe stawy, robią z ciałem niewyobrażalne rzeczy, ich ruchy są dopracowane perfekcyjnie. Dzięki zastosowanym powtórzeniom można wręcz oddać się chwilowej medytacji i absolutnej empatii z tancerzem, z chwilą.
Pina to film o bólu, egzystencjalnym, czasami fizycznym, potężnym bólu. Choć można zobaczyć było radość tańca, czasami uśmiech, jednak głównie widziałem ból. ...szukajcie jeszcze... Mam wrażenie, że wymagała ona od swoich tancerzy totalnego poświęcenia, wielu z nich mówiło o zagubieniu, wręcz o strachu kiedy ją spotykali pierwszy raz. Coś w tym musiało być, bo taka doskonałość nie może rodzić się inaczej, niż w bólu.  ...pokazałem jej jeden ruch, a ona zrobiła z tego całą scenę... No i jeszcze słówko o muzyce. Thom Hanreich i Jun Miyake - nic mi to nie mówi oczywiście, ale to twórcy, z którymi Pina współpracowała, zresztą jak słychać korzystała z wielorakiej muzyki: od klasyka po pop. To co mi się kojarzy -  ta muzyka ilustruje jakąś nieokreśloną tęsknotę, nie wiem za czym...? Może za tym, żeby znowu zobaczyć ten taniec i gdzieś tam się zatracić.

P.S. Mon Amour, merci pour Pina, pour Madredeus, pour Lissabon, pour Tiersen, pour tout... et Toi

poniedziałek, 19 września 2011

Kanonicza i nie tylko

Kraków potrafi zachwycić każdego kto zawita w jego mury, ale jak tu jest na stałe? Kto tworzy to miasto, kim są ludzie, którzy gdzieś na mnie czekają? Przeżywałem dwudniowy kryzys samotności, kryzys czegoś, co nie do końca potrafię opisać.
      
Na Kanoniczej
turystów tłum
Podobne stany zdarzały mi się i w Tczewie, więc nie są one związane z miastem, ale raczej z jakimś stanem posiadania konkretnej metafizyki i myśli, co najmniej - rozczochranych. Już kilkakrotnie poczułem taką śmieszną samotność, chciałoby się gdzieś pójść, usiąść w knajpce przy szklaneczce czegokolwiek, a tu nie ma z kim... a bo praca, a bo znam tu najwyżej kilka osób, a bo się boję ludzi, a bo mówią, że krakowianie są zamknięci... No to się trochę poużalałem nad sobą i stwierdziłem, że i tak wszelkie kroki należą do mnie, bo to ja mam zaczynać tu życie, a świat dzisiaj jest taki, że jak nie będziesz się rozpychał łokciami to i tak nikt cię nie zauważy. Banały piszę, hmmm

Zwariowałem, czy mam tyle sił, żeby zaczynać wszystko od nowa?

A miało być o Kanoniczej... każdy kto mieszka w Kroke zna tą ulicę doskonale. Można tam spędzić kilka godzin, cały dzień i noc. Pojechałem tam, bo chciałem wejść do cricot 2, chciałem zobaczyć i chociaż poczuć zapach tej Mekki teatru. Przyznaję się uczciwie, że chociaż nie rozumiem do końca teatru Kantora, to jednak uwielbiam go oglądać, słuchać, czytać. Jakoś intuicyjnie, podobnie jak taniec, odbieram go i pozostawia we mnie niewidzialny sfragis ars malarskiej i aktorskiej. No, ale teatr był już nieczynny.
Po prawej w rogu Wit Stwosz,
poniżej małopolski gotyk
Zatem nie oglądając się na nic, siup do kamienicy obok, czyli oddziału MN w Krakowie Pałac Bpa Erazma Ciołka (pomijając to komiczne nazwisko), postać dla Krakowa i historii Polski ważna. Jakby nie patrzeć mamy też współczesnego Erazma Ciołka znanego i wielokrotnie nagradzanego fotografa i reportera.  A wracając do PBEC-a, znajduje się tam rewelacyjna galeria gotyku małopolskiego podejrzewam, że bezcennego, łącznie z tym, że jest tam nawet jeden Wit Stwosz (to nie tylko autor jednego ołtarza, chociaż to dzieło jego życia, z tego co pamiętam, to wypalono mu na twarzy piętno oszusta, zamiast i tak groźniejszej kary). Zachwyciły mnie Madonny, przepiękne retabula, zapewne ze szkół niemieckich, cudownie zachowane złoto i totalny mistycyzm gotyckiego dłuta.
Detale na kamienicach
Dla konesera sztuki dawnej - miejsce obowiązkowe. W innej kamienicy wystawa poświęcona cerkiewnym ikonom, kolekcja w porównaniu do Supraśla, dość skromna, ale i tak zachwycająca, skoro otwiera ją jedna z najsłynniejszych ikon Nowosielskiego. Do tego przemiła obsługa w kasie.
Następna kamienica to restauracja ukraińska... tej solianki to nie zapomnę do końca życia, po jej spożyciu natychmiast poprosiłem o kieliszek czystej, żeby cokolwiek mój żołądek miał luzu, smak solianki, konsystencja, przyprawa: pyszna, do tego swojskie naleśniki. Podejrzewam, żeby poznać Kanoniczą trzeba jej poświęcić dużo czasu... dlatego się zbieram... na spacer.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Manggha

Yoshihiro Suda, Sens stałości
Kolejny dzień słońca trzeba było wykorzystać na głębsze i coraz dalsze zapoznawanie się z miastem. Na cel wybrałem Mangghę - Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej. Nie jestem zbytnim amatorem sztuki Dalekiego Wschodu, ale techniki jak najbardziej, dodać do tego ducha i palec twórczy Wajdy, miałem dość wysokie oczekiwania. No i niestety rozczarowałem się równie mocno, liczyłem, że już przy wejściu przywita mnie robot, kawę poda super wypasiony ekspres, albo obsłuży mnie jakaś miła gejsza. Zobaczyłem za to, kilka zwykłych muzealnych grafik, pudło po samuraju, remont sal... Najgorsza była niekompetencja pracowników; pani, która w okienku obsługując klientów opychała się śniadankiem, inna instruując mnie, o galerii nr 2 na parterze, której nie było.... bo pani zapomniała, że jest nieczynna. Obsługa księgarni, w de facto pomieszczeniu o dość niezłej akustyce, wyzywało się od chamów. Byłem na tyle zniesmaczony, że kawusię już sobie podarowałem. ALE jedno piękne światło zaświeciło w tym przybytku: Yoshihiro Suda, który w swojej sztuce rzeźbiarskiej kontynuuje tradycję japońskiego drzeworytu, tworząc delikatne i precyzyjne przedstawienia roślin. Jego „modelami” są rośliny i kwiaty rosnące przy ścieżkach, kwiaty z gór, kwiaty w ogrodach i w kwiaciarniach. Wchodząc do pomieszczania wystawowego, składającego się z kilku ascetycznych pokoi, w których do jednej tylko ściany przyczepiony był jeden kwiat, natychmiast ogarnęła mnie błogość, autentyczny, mistyczny związek ze sztuką czystą, totalnie minimalistyczną. Przypomniałem sobie puste wręcz kartki pocztowe, wysyłane przez wujostwo z Japonii, które docierały do naszego domu w latach 70-tych. Te niewielkie kwiaty, samotnie przebijające się ze ścian są wykonane z drewna, każdy płatek, dziurawy listek, łodyga. Mysterium natura subtilia. Niesamowite wrażenie lekkości bytu, siły natury, i jakiejś nieokreślonej radości życia. Ta praca zrekompensowała pozostałą bylejakość. 

wtorek, 2 sierpnia 2011

Art brut

AUTENTYCZNOSCDzisiejszy deszczowo - słoneczny dzień w końcu dał mi możliwość dalszej penetracji Krakowa rowerkiem, na nic nowego się nie zdecydowałem, bo fobia burzy jest u mnie zbyt silna, żeby oddalać się od domu. Na Kazimierzu niebo znowu zamruczało, zapłakało więc schowałem się w Muzeum Etnograficznym, które polubiłem już kilka lat temu, bo jest mi jakoś bliska sercu tematyka rustykalna. Okazało się,
Kilka wybranych prac z wystawy
że jak zwykle poza stałą ekspozycją trafiłem na tą oto wystawę "W kierunku autentyczności". Z zainteresowaniem przyglądam się pracom, po chwili stają mi się jakieś dziwnie znajome. W opisie wystawy czytam: "Autorami prac są twórcy z kręgu art brut, których twórczość, tajemnicza i zagadkowa, wyrastająca na poboczach oficjalnej kultury (...). Czysta, autentyczna, nieskalana edukacją jest świadectwem niepowtarzalnych indywidualności (...), które zaskakują estetyczną dojrzałością, samodzielnością, talentem, bogactwem wyobraźni..." Swoją karierę zawodową rozpoczynałem pracując w ośrodku terapii zajęciowej dla osób z upośledzeniem umysłowym, prowadziłem zajęcia z rzeźby i ceramiki. To właśnie tam odkryłem i poznałem tą nieskażoną sztukę, która kilku naszych podopiecznych doprowadziło do indywidualnych wystaw w wielu muzeach i galeriach, jednego nawet do paryskiego Luvre'u. Oczywiście nie wszyscy artyści z kierunku art brut są w jakimś sensie niepełnosprawni, takie myślenie byłoby dla twórców zbyt ograniczające i krzywdzące. Zastanawia mnie tylko fakt na ile art brut jest sztuką nieskażoną, wolną od jakiegokolwiek akademizmu, a na ile terapią (arteterapią). Ale to są takie sobie dywagacje, przecież Nikifor czy Chełmowski nie byli uczestnikami żadnej terapii.
To co mnie ujmuje w tych pracach to przede wszystkim bezkompromisowość, absolutna szczerość, żadnego kłamstwa, pozerstwa, silenia się na artyzm, akademizm. Ci ludzie tworzą to co chcą, jak i kiedy chcą, i to co najważniejsze, są absolutnie pasjonatami. Ci którzy byli w pracowni-skansenie Józefa Chełmowskiego w Brusach (jest on jednym z największych przedstawicieli art brutu, prezynajmniej dla mnie) mieli okazję tę pasję poczuć. W moim domu mam jedną Jego pracę, którą cudem udało mi się wyprosić i kupić, a nie ma on w zwyczaju sprzedawania swoich prac, ot tak, bez powodu.
Erotyk... taki był tytuł pracy, to ten kompletny 
brak kompromisów, który tak mnie porusza.
Brak kompromisów - ile razy życzyłem sobie taki w życiu być, żadnej autocenzury, niestety mechanizmy kontroli mam nad wyraz dojrzałe, a szkoda. Może teraz jest ten moment, moment w Kroke, żeby poluźnić je choć trochę.