środa, 28 grudnia 2011

Tato

Umarła klasa się urzeczywistniła. Urzeczywistniła się w moim rodzinnym domu. Pożegnał się ze mną we śnie. Był taki szczęśliwy, zamachał mi na pożegnanie pędzlem do golenia, który przywiozłem z Krakowa. Kiedy się obudziłem, czułem, że to koniec. A jednak poza smutkiem, ukojenie i poczucie dobra, że stało się to w domu. W swoim ukochanym domu, wśród bliskich, w jeden z najpiękniejszych dni w roku, nagroda od Boga, jak powiedział dzisiaj kaznodzieja. Już się nie męczy, choroba się skończyła, cierpienie się skończyło, zaczęło się Nowe Życie, w wymiarze dla nas nieosiągalnym. Na razie... Kolacja wigilijna była niezwykle uroczysta.

24 grudnia 2011, około godziny 9.30 zmarł mój ukochany Tato,
pozostanie w moim sercu do końca moich dni. 

piątek, 23 grudnia 2011

Jura Krakowsko - Częstochowska

Góry Jurajskie, skały, skałki, kamienie, skamieliny, dno morza. Kraków otoczony jest górami, to sprawia, że niestety ruch powietrza jest tu dość marny i dzięki temu wszechobecne piece węglowe (pewnie też i palone śmieci) dają do wiwatu i dlatego Kraków ma jedno z najgorszych smogów w Europie; i pomyśleć, że kiedy jest się w cudownie ślicznym Ojcowie, wędruje się Doliną Prądnika, to również jest się w miejscu w którym powietrze jest poważnie skażone, a Prądnik oprócz swojego naturalnego wapiennego koloru, ma miejscami kolor ołowiu, radu i polonu.
Góra Zborów
W miniony weekend wybraliśmy się na dwudniowe wędrowanie po północnej części Jury, w okolicę Góry Zborów, która jest niewiele wyższa od rodzimej Wieżycy. W końcu trzeba było się przeprosić z naturą, wziąć aparat, ubrać górskie buty i na zimowy szlak. Wędrówkę zaczęliśmy od zwiedzenia malowniczych ruin zamku w Ogrodzieńcu. Zamek zimą jest niedostępny od wewnątrz, ale to nie przeszkadza podziwiać jego romantyczną bryłę i spacerować wzdłuż murów. Nieopodal w lesie ukryte wśród bukowego lasu można spenetrować skałki, są na tyle dostępne, że można wspiąć się na sam szczyt, zachowując oczywiście ostrożność. Fajnie się na nie wchodzi, problem pojawia się chwilę później, kiedy rodzi się pytanie, jak stąd do cholery zejść? Widok na zamek rekompensuje jednak i ten problem.
Kolejnym miejscem, które pojawiło się to Zamek Morsko. Zastanawiam się w jaki sposób budowano te zamki, osadzone na kamieniach, na dość niedosiężonych szczytach i to w dawnych wiekach. Zresztą ludzkość potrafiła zbudować budowle w równie dziwnych miejscach. Zamek Morsko to także niezła baza wypadowa dla mniej wymagających narciarzy, dwa stoki, ośla łączka, na terenie romantyczna kawiarnia, nocny pub i zaciszny hotel w lesie, usytuowany w cieniu zamczysko, w którym na pewno straszy!
Zamek Mirów
Kolejny etap wędrówki biegł poprzez skałki i wąwozy zamków Mirów i Bobolice, oba współcześnie należące do senatora RP Jarosława Laseckiego i jego rodziny. Oba zamki są już restaurowane, Bobolice wręcz można uznać za zakończone i są autentyczną chwałą północnej Jury (http://www.zamekbobolice.pl/).
Cudowne, dwa dni w terenie, po drodze oczywiście gościńce z gorącą kawą, ciastem, obiadkiem i samochodowe pejzaże, których co jak co, ale jest tu bez liku. Po górach przyszedł czas na niższe partie, równie piękne i ciekawe.

sobota, 17 grudnia 2011

A we Freeday Teatr - PN 10


Czatowanie, mejlowanie, komunikatory, te jawne i te ukryte, gry, awatary, wirtualne światy, masz całą gamę możliwości by stać się na jedną chwilę kimś zupełnie innym. Oderwać od swojej osobowości, stać się supermenem, seksualnym rekordzistą, wampem poniżającym mężczyzn głodnych ekstremalnych wrażeń albo seksowną osiemnastką w aktualnie wymaganych rozmiarach. To już jest hardcore, prawda? Zazwyczaj poprawiamy sobie parametry jakbyśmy byli u chirurga plastycznego, parę lat mniej lub więcej, troszeczkę odejmujemy kilogramów, dodajemy wzrostu, poprawiamy włosy, kolor oczu, faceci ewentualnie rozmiar sprzętu z M na XL. Potem zabieramy się intelekt, może jakieś studia, rzadko wykonywany zawód, może psycholog, reżyser teatralny, z Mińska Mazowieckiego robimy Warszawę, itd. itp. Niestety można się zapętlić, tworzenie kolejnych kłamstw jest o tyle niebezpieczne, że nie mając odzwierciedlania w rzeczywistości i w realnym doświadczeniu, przez swoją multiplikację stają się nie do odtworzenia. Jednak to co prawdziwe, staje się w końcu realne.

Na realność trzeba być gotowym, trzeba umieć ją przyjmować, akceptować, warunkiem jej przyjęcia jest dojrzałość (dzieci tak bardzo lubią bajki i baśnie, ponieważ rozwojowo nie są zdolne do realności, chociaż czasami gdy są zmuszane, konsekwencje widoczne są parę lat później). Czy Adam i Nick byli gotowi na zmierzenie się ze swoją realnością? Absolutnie nie. To przecież chłopcy; i chociaż jeden z nich dojrzewa na naszych oczach, staje się mężczyzną, to w rzeczywistości jego ego pozostaje infantylne przekraczając kolejne progi naiwności, do czego też prowadzi dramatyczny finał historii. 

PN 10 to spektakl o miłości, odkrywaniu swojej seksualności, nachalnym głodzie akceptacji i niestety o dojrzewaniu w świetle monitora komputera. Anonimowość i kłamstwo stają się zagrożeniem dla wszystkich uczestników tego dramatu. Choć jest ich pięcioro, naprawdę jest ich tylko dwóch. 
Oglądając ten spektakl myślę o młodzieży, która godzinami przesiadując w swoich wirtualnych światach traci wiele z realności. Nie dziwi zatem fakt, że potem nie są zdolni do podejmowania decyzji, brania odpowiedzialności za swoje postępowanie, być może niektórzy trafią do specjalistycznych gabinetów. Myślę także o rodzicach, którzy często nie mają najmniejszego pojęcia o tym, czym interesują się ich pociechy w świecie nierealnym. Myślę także o ograniczoności ludzkiej natury, tej ograniczoności „posiadania” relacji z kimś bliskim, o tym ogarniającym lęku przed samotnością i brakiem akceptacji.
Tadeusz Kantor na kilka miesięcy przed swoją śmiercią napisał: „Moja samotność – gdy tak siedzę przy stole i patrzę przez okno na ciemną ścianę Dominikanów – popycha mnie automatycznie do pisania.” A do czego popchnie Adama i Nicka? A do czego popycha Ciebie, drogi widzu?
-------------
Freeday Teatr
PN 10 (adaptacja dramatu Mroczna gra, albo historie dla chłopców Carlosa Murillo)
Reżyseria: Karol Nowakowski
Występują: Joanna Janik, Kamila Krupczyńska, Adam Możdżonek, Karol Nowakowski, Tomasz Adamski

piątek, 16 grudnia 2011

Boska Komedia - finał, u mnie wygrywają Dziady

Waham się pomiędzy Mickiewiczowskimi Dziadami a Iwoną... Gombrowicza. Spektakle kompletnie różne, ale tak doskonałe, że trudno się zdecydować. Jednak pomorskie reminiscencje i jakiś pomorski patriotyzm mną kieruje i palcem po Wiśle prowadzi do Fordonu, by przez Brdyujście Brdą dopłynąć na Starówkę, a potem ulicą Gdańską spacerkiem do Teatru Polskiego wstąpić na kilka godzin. Zatem Mickiewicz.Dziady. Performance w reżyserii i scenografii Pawła Wodzińskiego (poza tym pomyślałem sobie, że kaszubsko - kociewscy wielbiciele teatru  mają do Bydzi rzut beretem, a warto).
Momentami odnoszę wrażenie, ze urodziłem parę lat za wcześnie, oczywiście to bzdura, bo przecież każdy czas jest najlepszy, dla tego który w nim żyje i nie ma tutaj żadnego przypadku. Chodzi mi o to, że mam skażony umysł interpretacją Dziadów... szkołą, niestety reżimową. A potem, kiedy już było wolno na Marię Janion zabrakło czasu, albo też się nie chciało. W teatrze powoli zapomniano o Dziadach. Ostatnio odkurzył je Wodziński, ale jak je odkurzył! Chapeau bas, panie i panowie!
Nie chcę tu ruszać ani Mickiewicza, ani polskiego romantyzmu, bo nie chcę się wygłupić. Odczucia subiektywne... tak. W końcu romantyzm to odkrycie "ja",  nurt zgłębiający doświadczenie konkretnej egzystencji. Romantyzm to coś, co jest utajone, skrywane, wyparte,  przede wszystkim łamane tabu śmierci. romantyzm to ożywienie kultury ludzi wykluczonych, zapomnianych, odepchniętych, to w końcu apologia kultury ludowej, offowej, jakby można dzisiaj powiedzieć. Romantyzm wskazuje ponownie na rzeczy pierwotne, to specyficzna teologia chrześcijańsko - pogańska, niestety również to zwrot ku słowiańszczyźnie, tak obcesowo wykorzystywanej przez reżim. Romantyzm kończy się gdzieś na idei absurdu i groteski ludzkiej egzystencji, finiszując w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na Miłoszu, Gombrowiczu, Konwickim, Wajdzie.
I takie były Dziady. Przede wszystkim grane wśród dziadostwa, dziadostwa na scenie, na widowni i wśród jury. Umiejscowienie sztuki w obozie dla uchodźców, chodź początkowo myślałem, że to noclegownia dla bezdomnych było wręcz hipnotyzującym zabiegiem, odtąd kiedy chór zawodził "cicho wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie" zrobiło się cicho jak w kościele i straszno. No więc te dziady czynią dziady, Guślarz jak nawiedzony kapłan wariuje skacząc między namiotami rozbitymi na scenie. Płonie prawdziwy ogień, aktorzy rozrzucają nasiona, jedzenie i gadają z duchami. Tego z najcięższymi grzechami chór ptaków pałuje bezlitośnie maczetami i czym jest pod ręką, krzesłem, garami, resztkami jedzenia.... oj dostało się chciwcowi.
III część Dziadów to realne więzienie, albo jakaś obskurna noclegownia, absolutnie nie żadna tam cela klasztorna Konrada, do której na szczęście kiedyś udało mi się wejść, chociażby po to, żeby zobaczyć puste ściany, łóżko i krzyż na ścianie (dzisiaj w klasztorze Bazylianów w Wilnie, nomen omen potwornie zniszczonym przez komuchów, znajduje się luksusowy hotel, cela pozostawiona nadal jako atrakcja turystyczna jest nienaruszona). Na scenie panuje absolutny konstruktywizm, cudowne... aktorzy i przedmioty absolutnie rządzą sceną, widzami i całą przestrzenią. Nadmieniam delikatnie, że zazwyczaj rząd pierwszy bywa niebezpieczny. Tym razem siedząc w rzędzie siódmym przyjmowałem z pokorą deptanie, plucie i pot  ekstatycznego Konrada, który akurat wybrał sobie moje krzesło na na performance fragmentu Wielkiej Improwizacji, ale za to co to było za przeżycie! Mistyczne!O!
Improwizacja to autentyczny, indywidualistyczny dramat człowieka. Noszę w sobie Lawę Konwickiego, obrazy z filmu przewijają się jak podczas oglądania slajdów, widzę eleganckiego Holoubka, młodego Żmijewskiego... ale tu na scenie ma żadnych sztuczek, żadnych wizji, tu aktor jest mocą sprawczą przedstawienia (oczywiście reżyser też) i konstruktywizm. Tu jest brud, prowincja, na scenie niemożliwy bałagan i śmietnik, więzienie wręcz naturalistyczne. Konrad jest spocony, pół nagi, słania się na nogach, kompletnie wyczerpany walką z Bogiem. To człowiek zniszczony, więźniowie to nie jakieś słodkie lalki, a chłopy mocne w gębie, o silnej pięści, tylko melancholia coraz to większa ich dopada. Oni, Polacy wykluczeni z procesów historycznych, wykluczeni za społecznych oddziaływań stają się performerami. Tworzą zatem swój własny świat, oparty u Mickiewicza na polityce i religii, a raczej na połączeniu tych dwóch rzeczywistości. Czy my - naród Polski - jest narodem wykluczonym? Na pewno prowincjonalnym, cały czas, nie spełniło się proroctwo Mickiewicza o centrum życia europejskiego, tu w Polszcze. Idea Mesjasza narodu stała się jakimiś majakami deklamowanymi w poważny sposób. Sprzedał nas król Poniatowski, sprzedał Churchill, a Unia też pokazała, że nawet przewodniczenie Wspólnocie, nie daje głosu, gdy chodzi o interesy Francji i Niemiec. Słowianie przybyli na ten kontynent jako ostatni i takie mamy miejsce, ciągle ostatnie. Ewentualnie jedno przed Turkami. Wodziński pokazuje Mickiewicza odartego z heroizmu, jego mesjanistycznej martyrologii, śledzimy tekst w kontekście niżu społecznego, marginesu - to głos ludowy, ale ludu wykluczonego.
Dzięki swoistemu "uwięzieniu" w dawnym języku, języku oryginalnym (trudno sobie wyobrazić, żeby uchodźcy mówili tak poetyckim językiem polskim) możemy się zatrzymać myślami nad pytaniem, co można dzisiaj zaproponować wykluczonym, jakim językiem przemawiać i jaki język im zaproponować. To też jest pytanie do ojczyźnianej współczesnej polityki. Kod romantyczny bywa czasami groźny, czego wyrazem dzisiaj jest język nienawiści.
Co mnie najbardziej poraża w tym spektaklu? Przede wszystkim profesjonalne, doskonałe aktorstwo, aktorstwo przeszywające do bólu, Wielka Improwizacja to mistrzostwo najwyższej klasy, scena Balu u Senatora  wzruszająca do bólu. Pamiętacie pieśń śpiewaną w celi: "zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga". W Lawie była marszową, bojową pieśnią (cudowną i bardzo sugestywną muzykę zrobił tam Zygmunt Konieczny), w spektaklu to okrzyk rewolucji, buntu i zarazem rozpaczy, krzyk absolutnej zdeprawowanej agresji w rytmie ulicy. Doskonała scenografia, bardzo malarska, kapitalny konstruktywizm, momentami w stylu Kantora, co mnie oczywiście zachwyciło podwójnie. Bardzo mądra, przemyślana, i głęboka reżyseria. Mogła czasami przeszkadzać zbyt dużą liczbą symboli, niedomówień, pułapek interpretacyjnych. Trzeba było wysilać szare komórki, aby nie zgubić się w przekazie. Ten spektakl przypominał mi trochę utwór Juliusza Łuciuka "Motto", który mój chór śpiewał 1992 w czasie festiwalu współczesnej muzyki sakralnej w Krakowie (dzięki temu byłem na premierze Nieszporów Ludźmierskich w św. Katarzynie). Ten utwór to absolutna walka głosu z dynamiką rozpisaną na czterech stronach, począwszy od piano, przez poszczególne stopnie dynamiczne, osiągając forte fortissimo, po drodze pokonując makabryczne białe dysonanse, by zakończyć się mezzopiano i wyciszyć jak niewielka flauta nad zatoką w pochmurny, letni dzień przed burzą. Dziady narastają, wybuchają coraz to intensywniej, aby osiągnąć swoją kulminację w Improwizacji. Dysonansem jest Bal u Senatora, gra na emocjach, doprowadza do szału, do chęci zemsty, denerwuje maksymalnie. Potem następuje wyciszenie, refleksja, kibitki, znowu dziady.
Mocnym punktem przedstawienia są wyświetlane fragmenty wykładów, listów, wypowiedzi różnorakich intelektualistów na temat Polski okresu XVIII i XIX ww. Wszystkie one niestety pokazywały Królestwo Polskie jako archaiczną oligarchię, w której wyzyskiwani są zarówno chłopi, jaki mieszczanie, a całe społeczeństwo Polskie to generalnie stado głupców, nieuków, gdzie nawet na szczycie władzy rządzi egozim i anarchia. To też trochę zimny prysznic dla współczesnej władzy. Coś w tym oczywiście jest, ale mnie to rozjuszyło. Zapamiętałem najbardziej tą gnidę Voltaire'a, który o Polsce miał bardzo złe zdanie, wtórował rozbiorom i wyraźnie dawał znać i Katarzynie i Fryderykowi, że Polskę należy jak robaka zdeptać i znieść z mapy Europy. Mam nadzieję, że teraz w każdym polskim domu nastanie ofiara całopalna z wszystkiego, co ma chociażby znamiona volteryzmu, niech zobaczy co znaczy duch słowiański, dziki i nieokrzesany. Priwiet! Bratia w boj! Na zapad! Snositie etu propagandu!

Teatr Polski w Bydgoszczy
Mickiewicz. Dziady. Performance
reżyseria, scenografia Paweł Wodziński
premiera 22 kwietnia 2011

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Teatromoania

To, że Boska Komedia trwa, to wiadomo. łażą ludzie na spektakle, płaczą przed wejściami do teatrów, żeby ich wpuścili, bo oni muszą, ale obsługa bezlitosna wygania, nie zważając na błagalne modły spóźnialskich widzów. Ja w sumie wybrałem sobie same offowe kawałki, poza dzisiejszym może, chociaż też nie, Performance Dziadów to chyba off... W każdym bądź razie plan jest następujący:
czwartek - Lamentacje londyńskie Edwarda Pasewicza w Krakotece (poza festiwalem)
sobota - Jednoręki ze Spokane Martina McDonagh'a w Teatrze Barakah (też poza festiwalem)
niedziela - Iwona, księżniczka Burgunda W. Gombrowicza - Teatr Lalki i Aktora w Opolu (cudne)
poniedziałek - Mickiewicz. Dziady. Performance - Teatr Polski w Bydgoszczy (ziomale dawni)
wtorek - Joanna Szalona Joanny Janiczak - Teatr im. Żeromskiego w Kielcach
I ja mam to wszystko opisać? O nie! Blogowanie daje wolność, że mogę pisać, kiedy chcę, jak chcę i ile chcę. Nie dam się zaszufladkować w teatralnego skrybę. Podjąłem decyzję, że opiszę ten najlepszy, tzn. najlepszy moim zdaniem. Aczkolwiek powinienem być konsekwentny i zająć się krakowskimi spektaklami. Barakah, jak zwykle zachwycający. Można także obejrzeć Anę Nowicką w roli Murzyna. Komedia przepiękna, refleksyjna i kapitalnie grana! Lamentacje, które beznadziejnie wyją w Internecie Senyszyn z Grodzką: tekst rewelacja, ostry jak żyleta, opowiada o tzw. Londyńczykach, reszta średnie (aktorzy i reżyseria). Ale warto zobaczyć. Biegnę na Dziady.

czwartek, 8 grudnia 2011

Żywe pomniki na Kanoniczej, hommage a Kantor

 Gdy wracałem do Wielopola,
zastawałem JĄ w pokoju mojego dzieciństwa...
Z jaką nieomylnością ustawiała umarłe postacie
mojej rodziny...

Zagrzmiał Kadisz, wspomnienie Auschwitz, Treblinki i biednych, małych miasteczek galicyjskich.

Bracia Janiccy podtrzymują
Ostatnią Deskę Ratunku
Dwóch Chasydów podtrzymuje swoim ciałem Ostatnią Deskę Ratunku, obaj drżą od zimna i zapewne "ciężaru" deski. Wzrok głęboki, wizjonerski, na moje nieszczęście utkwiony dokładnie we mnie. Paraliżuje mnie, nie mam odwagi robić zdjęć. Obok przechodzi Wieczny Wędrowiec z swoim emballage w postaci wielkiego plecaka i dwóch walizek. Od wielu lat, każdego roku ten sam obrazek, dwóch Chasydów i Wieczny Wędrowiec, idea podróży i Wielopole (pomysł deski o ile pamiętam pojawił się w Kurce wodnej).

 Potwornie wzruszające. To Bracia Janiccy i Jan Książek, aktorzy Teatru Cricot2, oddają hołd swojemu Mistrzowi. 8 grudnia po wyczerpującej próbie do ostatniego spektaklu, 21 lat temu zmarł Tadeusz Kantor.
Pan Lesław Janicki, przeszywa swoim
 wzrokiem, jednocześnie odgrywa Teatr Śmierci


Pogoda w Krakowie dzisiaj nie sprzyjała: wiało, padał deszcz, chłód, ale widziałem ten happening też w śniegu, w mrozie. To wszystko robi niesamowite wrażenie, kiedy dotyka się, co tu ukrywać, resztek żyjącej historii teatru. Kilku aktorów zespołu przecież nie żyje.


Jan Książek jako Wieczny Wędrowiec,
to w tym obrazie unaocznia się
idea podróży
Dzisiaj znowu spotkałem się z Marią Stangret - Kantor, dostałem od niej katalog z jej pracami. Chwilę rozmawialiśmy o jej niektórych obrazach, o jej ostatniej wystawie w Warszawie. Bracia Janiccy, którym towarzyszył chyba ktoś z rodziny, za zdziwieniem oglądali mój oryginalny program do Umarłej klasy z końca lat siedemdziesiątych.
Fragment programu do Umarłej klasy
ze zdobytymi autografami
Otwarcie wystawy. Miejsce Umarłej klasy zajęła retrospektywa Wielopole, Wielopole urządzone w piwnicach i archiwum Cricoteki, nie robiłem zdjęć bo tłum ludzi nie pozwalał na spokojną pracę ani na odpowiednią kontemplację. Za parę dni tam wrócę. Prezentacja robi jednak wrażenie, szczególnie scena Ostatniej Wieczerzy i Golgoty. Do tego oczywiście świetne zdjęcia, plakaty ze spektakli.

środa, 7 grudnia 2011

W Mocaku kolejna wystawa - "Podróż na Wschód"

Yaroslava-Maria Khomenko Kolekcja uścisków
To jest jednak niesamowite miejsce, nie ma nic krakowskiego, żadnej dulszczyzny, znamion prowincji; nie ma tu przysłowiowej magii, klimatu Krakowa, czy zabytkowego muzeum. Tu wszystko jest nowoczesne, od architektury ze swoją powalającą przstrzenią, po rewelacyjne wystawy sztuki współczesnej. To naprawdę obowiązkowa wizyta przy okazji zwiedzania miasta, a tym bardziej że sąsiaduje z jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Krakowie, czyli z Fabryką Emalia Oskara Schindlera. Króluje tu oczywiście sztuka nowoczesna na najwyższym poziomie.

Ostatnią z otwieranych wystaw sezonu jest projekt Podróż na Wschód, prezentacja liczących się artystów bardziej młodego niż starszego pokolenia, już liczących się w Europie. Można podziwiać prace reprezentantów z Polski, Ukrainy, Armenii, Azerbejdżanu, Gruzji, Białorusi i Mołdowy. W Krakowie można zobaczyć tylko część wystawy, bo projekt ten obejmujący ponad 40 artystów, przygotowywany przez rok, miał swój finał w Białymstoku był jednym wielkim świętem sztuki. Nie do odtworzenia.
Orkhan Huseynov Splash, 2011              
Trudno analizować całą wystawę, bo jest w niej bardzo wiele wątków, począwszy od rozliczenia z historią stalinowską, po parareportaże czy videoarty skupione na problemie płci czy seksualności, od polityki przez przegląd społeczeństwa, skończywszy na etyce. Mimo to, każdy kto zwiedza tą wystawę zachowuje się jak turysta w Egipcie... to jest jednak egzotyka, ty, bardziej, że prace tych artystów są pokazywane w Polsce po raz pierwszy.
Najbardziej jednak rozwaliła mnie praca polskiej rzeźbiarki A. Bielawskiej Budzimy się rano, aby zobaczyć wschód słońca oraz Obroty rzeczy. Były to po prostu koce, dokładnie: pierwsza praca to koc, przyczepiony do ściany, jak to robiliśmy budując namioty będąc dziećmi, a ta druga to warstwowo ułożone koce, które lekko w jednym  rogu się odginają. Na wernisażu spragniony siedzenia młody człowiek, chcąc skupić się na wyświetlanym na ścianie filmie, raczył na wspomniane dzieło sztuki usiąść, czym oczywiście wywołał wrzaskliwy protest autorki pilnującej skrupulatnie swojej pracy... i słusznie, bo co będą dupami siadać na kocyki! Wywołało to oczywiście totalny śmiech, tych tylko którzy się zorientowali, no ale właśnie po kiego wała przynosić do galerii koce? Otóż taka jest sztuka współczesna, nieodgadniona, kompletnie przekraczająca skostniałe, zapyziałe, uwięzione w swoich schematach MYŚLENIE i ODCZUWANIE. Pozwólcie, że zacytuję kuratorski opis kocyka w kratkę:  "Praca Alicji Bielawskiej została wykonana ze zwykłego domowego koca, którym można się przykryć albo zabrać na piknik. Miękka wełniana tkanina została usztywniona i oparta o ścianę, stając się niejako architektonicznym schronieniem. Przywołuje wspomnienie dotyku tkaniny, przyjemności towarzyszącej otuleniu się ciepłym pledem czy leżeniu na miękkiej powierzchni materiału, stając się psychicznym i cielesnym echem chwili rannego przebudzenia."  

A. Bielawska Budzimy się rano...
Obrót rzeczy
Mówi to teraz troszeczkę? No właśnie czy to więc chodzi o kocyk? Absolutnie nie, równie dobrze mogła to być kołdra, poduszka, pled, poranna kawa, nagi/a partner/ka leżący/a w łóżku (o to byłoby super). W tej prezentacji chodziło więc o emocje ewentualnie o indywidualną relację z przedmiotem, moje ciało, a poranne doznania. Ile to trzeba się namęczyć żeby to rozgryzać.
Ta wystawa ma jeszcze jeden pozytywny aspekt, zmierzając ku niej przechodzi się przez akcjonizm, Podróż na Wschód jest jak oddech świeżego powietrza, jak smak lodów waniliowych w upalny dzień, pomimo gęby Stalina!
Dla zainteresowanych szczegółowy opis:
 http://galeria-arsenal.pl/media/2011-08-05_PodrozNaWschod/Broszurka-Na-wschod-010811FINAL.pdf

PS.To a propos tej wystawy wygrałem konkurs organizowany w Mocaku. o!

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Halny zawiał Schimscheinerowi w oczy.... i nic!

Jestem pełen mieszanych uczuć wobec tego co wydarzyło się wczoraj w na scenie ratuszowej Teatru Ludowego (w końcu mam temat i mogę sobie popisać). Nie wiem do końca co widziałem, ale kompletnie zmieniłem zdanie o aktorze, o którym myślałem nie za intensywnie, a to z prostych względów: sitcomy zwyczajnie w świecie nie pokazują możliwości, nie ma na to czasu. Przeglądając dzisiaj internet w poszukiwaniu informacji o Schimscheinerze wielu ludzi uważa go za człowieka bardzo ludzkiego, naturalnego, wręcz fantastycznego. I ja się do grona tych osób przyłączam i to w sposób żarliwy, wara od Tomasza Schimscheinera!
No to od początku; kupony, tym razem od bogatej firmy, zamienione na bilety na "Zwierzenia pornogwiazdy" Erica Bogosiana, w reżyserii Sławomira Chwastowskiego. Monodram w wykonaniu wspomnianego aktora. Bogosian wprowadza widzów w swój "cięzki" i sążnisty tekst piosenką Eminema, pełną wagin, cycków, pierdolenia wszystkiego co się rusza, narkotyków refrenując o mój święty Hollywood, brzmiące trochę jak litania do wiecznie trwającego lecz zmiennego show-businessu. Niestety tekst Bogosiana tym razem bardzo poważnie sięgnął bruku. Tym brukiem jest o zgrozo, banał dla niedzielnych turystów teatralnych, bo na pewno nim nie jest dla wyrobionego klienta krakowskich teatrów. Bogosian próbuje skonfrontować problem reality-show, zadomowioną, ale już nieco przestarzałą formą upodlenia ludzi jak np. Big Brother. Ponadto autor wkłada bohatera monodramu w rozliczne role związane z tym oto mass medialnym szałem: a to producenta, a to reżysera filmów porno, a to aktora na krawędzi, a to siebie samego, a to zwariowanego fana - artysty (brakuje jeszcze jurora śpiewającego programu, ale Bogosian tego jeszcze nie znał, kiedy pisał dramat). Bohater jest jednym z anonimowych, zwykłych ludzi, który nagle staje się medialną gwiazdą za cenę sprzedaży swojej intymności. Sprzedajność swojej duszy i ciała za cenę sukcesu w świecie dla zwyczajnego człowieka jest zupełnie czymś obcym. Ale czy naprawdę zupełnie obcym?  Przecież świństwa zdarzają się w każdym zawodowym środowisku, nawet w pokoju nauczycielskim. Tu pokazuje się jedyny plus tego dramatu (tu myślę o Bogosianie), ten tekst może być uniwersalny, ponieważ to moralność przewrotna i to potrójnie: najpierw obnaża realnych uczestników show-businessu, dwa obnaża każdego w pogoni za sławą, albo za sławnym (bo przecież przyszło zobaczyć się znanego aktora i we wnętrzach zabytkowej wieży ratuszowej w samym centrum Głównego Rynku, między jednym kuflem piwa, a setą wypitą przed spektaklem w przylegającej do teatru restauracji), trzy to sprzedajność każdego z nas, widza, albo i tego co do teatru nie chadza, bo jest zajętym sprzedażą.
Niestety te dość banalne przemyślenia o tym, że współczesna telewizja czy kultura masowa nas ogłupia (bo taki jest najbardziej ogólny morał z tej bajki) to my wszyscy wiemy już od dawna. Europa miała w tym czasie kiedy powstawał ten monodram zupełnie inne problemy i inne ma też teraz. Myślę, że dla nas dramat amerykański jest zwyczajnie za słaby i za prymitywny, za bardzo wprost. To zwłoki pisarskie autora. Powinno zakazać się amerykańskiej masówki, sztuki, filmu, wszystkiego, żebyśmy w końcu się obudzili i wrócili na swoje pierwsze miejsce prekursora kultury! O Europo zalewana chłamem amerykańskim, powstań do boju! Ufff , dobrze, że mamy Serbię, Izrael, Wyspiańskiego, Mrożka...
Ale warto "Zwierzenia pornogwiazdy" zobaczyć z innego względu - jakim jest AKTOR. Schimscheiner jest wirtuozem, robi wszystko, żeby dźwigać ten tekst, do tego stopnia, że utożsamia się z nim niemal metafizycznie (głównego bohatera nazywa swoim nazwiskiem).  Poszczególne sekwencje są dość krótkie, więc ON wciela się co chwila w inne postaci, to jest niesamowicie dynamiczne, kiedy widzi się go pod koniec spektaklu ociekającego potem niewątpliwie odnosi się wrażenie, że chłop wyrobił swoją normę.
Wielu reżyserów stosuje zabieg interakcji z publicznością. Tu także mieliśmy z nim do czynienia, niestety stało się tak, że widzowie prawie, albo i do końca "położyli" spektakl. W pierwszym rzędzie znalazł się jeden z typów zatytułowany "władca świata" (pewnie dorobił się na wulkanizacji, albo produkuje nakrętki do plastikowych butelek). Niestety zachęcony interakcją aktora z publiką oraz wypitym wcześniej kufelkiem z setką, sprowokował kompletnie idiotyczną dyskusję z Schimscheinerem, nie z bohaterem sztuki, chociaż mogło się tak na początku wydawać, ale z osobą pana Tomasza. Było to tak potwornie żenujące i płytkie, że wielu widzów wręcz wymiękało zawstydzonych. Najgorsze było to, że Schimscheiner ratował spektakl i sam tekst (obojętnie co nim sądzę) jak się da, cudownie improwizował z pozycji bohatera sztuki, jednak "gość" przywalając mu tekst: "na razie przegrywasz" wyrwał mu oręż aktorski z dłoni... i się zaczęło. Do tego za mną słychać było różne wtórowanie, np. "zmień koszulkę", czy "fajne okulary". W pewnym momencie Schimscheiner stracił cierpliwość, zerwał całą sekwencję (nie było też sensu jej ciągnąć i słusznie), zapanował nad towarzystwem dość brutalnie i jakoś, a raczej genialnie dobrnął do końca. Myślę, że ta sytuacja dała mu jeszcze większego kopa by, nie tyle żeby zawstydzić, ale zamordować paru niewygodnych widzów swoją klasą i wirtuozerią. Halny, który od wczoraj delikatnie hula po Krakowie nic mu nie zrobił, najwyżej zdenerwował.
Zastanawiam się co sprowokowało tą sytuację, co się tam naprawdę zadziało? W oddziaływanie tekstu nie wierzę, natomiast w oddziaływanie Tomaszowego tekstu, jak najbardziej, czyżby on sam to sprowokował? Sztuka grana już sześć lat znudziła się i może troszeczkę ją podkręcić...? Nie wydaje mi się... A może jak już wspomniałem to rzecz dla niedzielnych widzów teatralnych, od których za wiele nie można wymagać, a którzy doskonale odczytają Bogosiana, może wezmą go zbyt osobiście, przykleją do własnego życia i się załamią, a frustracja rodzi agresję... Właściwie to widziałem dwa przedstawienia: ten zaplanowany i ten drugi, spontaniczny. Oba warte obejrzenia, ale spontaniczność wolałbym w innym wydaniu, tak samo jak obejrzałbym Schimscheinera w czymś bardziej subtelnym.

PS. Halny wieje, pogoda zmienia  się jak w kalejdoskopie, Kraków już oświetlony świątecznie

piątek, 2 grudnia 2011

Ploteczki, czyli post informacyjny

Usiadłem dzisiaj do bloga i stwierdziłem, że nie umiem pisać tak zwyczajnie, o tym co jest dookoła, co się dzieje, kiedy nic się nie dzieje, muszę mieć jakieś bodźce, ale tym razem chyba mam za dużo bodźców zwykłego, robotniczego dnia. A wiem, że to moich domowników w Tczewie interesuje najbardziej (mamo, tato, braciszku, bratowo.... pozdrawiam!)

 Trójskok, (modelka Jola)
 Najważniejsza sprawa to fakt, że po wiatrach wreszcie można w Krakowie oddychać, ale zdaje się, że nie na długo, bo powietrze znowu jest nieruchome, poza Kurdwanowem (taka blokowa dzielnica, ma swój mikroklimat).
Rano zadzwonił domofon, listonosz przyniósł mi przesyłkę z Mocaku (Muzeum Sztuki Współczesnej), której się zresztą spodziewałem, bo to nagroda za konkurs, w którym brałem udział. Wielkiego halo to tam nie było, ale ładny katalog dostałem i.... pocztówkę z papieżem! Oczywiście to zdjęcie obrazu R. Bujnowskiego Papież 2002, w każdym bądź razie zdziwiłem się niesamowicie, bo liczyłem bardziej na zdjęcie z kolekcji Ane Lana. ale i tak byłem zadowolony, bo to mój pierwszy w życiu konkurs, który wygrałem.
Wczoraj przyjechala do łazienki szafka, w końcu! Jest pomarańczowo - stalowa, wygląda klasycznie, ale dzięki kolorom ma niezły look. Oczywiście po montażu, w którym na szczęście nie musiałem za wiele brać udziału, przyszedł czas na wielkie sprzątnie, niby łazienka, a cała chałupa w rozsypce.
Bez tytułu, interpretacja dowolna:)
Powoli kończy się mój kurs foto, nad czym trochę ubolewam, bp przede wszystkim dużo się tam nauczyłem no i poznałem kilka fantastycznych osób, co w mojej sytuacji jest dość ważne (jednak człowiek zwierzęciem stadnym jest). Ostatnie zajęcia to fotografia z modelką, pierwszy raz w życiu miałem okazję fotografować kogoś kto pozuje profesjonalnie, chociaż dziewczyna i tak była trochę spięta, bo stado samców nieustannie ją otaczało i trochę uroczo koguciło. Podejrzewam, że będę naukę kontynuować. Fotografia jest jednak pasjonująca i nie chciałbym, żeby to skończyło się tylko na tym etapie, chcę czegoś więcej. Idę w miasto... pogoda dopisuje...