piątek, 23 września 2011

Spotkania i zaskoczenie

No to miałem niespodziankę... czasami zastanawiałem się kogóż to spotkam pierwszego po przeprowadzce w Krakowie. Siedzę sobie spokojnie w domciu, wcinam obiadek (schabowy w sosie owocowo-cebulowym z kopytkami), dzwoni telefon: jestem w Krakowie, za godzinę na Kazimierzu, jaki lokal? Zdziwiony wypalam: Eszeweria na Józefa. To mój szef :-) Akurat w Krakowie odbywał się Kongres, którego był uczestnikiem, towarzyszyły mu dwie dziewczyny, moje znajome oczywiście, bo w Tczewie wszyscy się jakoś znają (to plus, albo przekleństwo mniejszych miast). Jakże było przyjemnie zobaczyć znajome twarze. Zasypali mnie pytaniami, jak się tu żyje...etc... Po chwili przestali mnie słuchać, bo ich szlag trafiał, że mi tu dobrze, a oni muszą pracować, pracować. No więc, ja o fotografii, o Pinie, o muzeach, muzyce, a oni o dziennikach, ministerstwie, Hallowej, liczeniu godzin, papierkach... fuj. Pijcie piwo, przejdzie wam i idziemy dalej, pokaże Wam parę miejsc. Więc na drogi obiad do Klezmer Hois, Barakah, potem Remuh, i Dawno temu na Kazimierzu.
Kiedy się żegnaliśmy, śpiewałem Je ne regrette rien, Kazimierz zachwycił mnie znowu, tym razem, że jest to też i moje miejsce na ziemi, że mogę kogoś oprowadzić, coś pokazać, powiedzieć parę zdań i najnormalniej w świecie się powymądrzać. Kraków się skleja, a Wam dziękuję, że wpadliście i nie zapomnieliście o mnie.

Spotkania i ból

Dance, dance, otherwise we are lost
Pina Bausch

Nie wiedziałem o Pinie Bausch nic, kompletnie. Dlaczego nic nie wiedziałem... nie mam pojęcia, ale wystarczy, że zjawiłem się w Krakowie prawie dwa lata temu, od razu usłyszałem i wiedziałem, że Wenders będzie robił film, na który tyle trzeba było czekać, bo okoliczności jego produkcji były tragiczne. Główna bohaterka zmarła przywalona nowotworem, kilka dnia po postawionej diagnozie. Film jednak powstał, choć na początku miał  być dokumentem, stał się pięknym obrazem o Tanztheater Pina Bausch Wuppertal. To nie jest film o Pinie, bo niewiele się z niego, w sensie biograficznym, o niej dowiemy. To jest film o tańcu, który ona tworzyła. Moim zdaniem to artystka na miarę Kantora. Oczywiście w przeciwieństwie do niego, była efemeryczna, żadna tam despotka, ale jej sposób wydobywania z ludzi, tego czegoś, co nas zachwyca jest podobny. ...w twojej kruchości tkwi wielka siła... Porazi nas jednak ładunek emocjonalny aktorów-tancerzy najwyższej klasy. Ten obraz to teatr, zdecydowanie teatr, nie czułem, że byłem w kinie, ale w sali teatru i oglądałem przepiękne etiudy taneczne, piękne fotografie i zbliżenia nieziemskich aktorów, aniołów sceny. ...pamiętaj Lutzchen, żeby mnie przestraszyć.... Widz w pewnym momencie oddaje hołd nie tylko choreografii, ale i tancerzom, którzy chyba mają jakieś dodatkowe stawy, robią z ciałem niewyobrażalne rzeczy, ich ruchy są dopracowane perfekcyjnie. Dzięki zastosowanym powtórzeniom można wręcz oddać się chwilowej medytacji i absolutnej empatii z tancerzem, z chwilą.
Pina to film o bólu, egzystencjalnym, czasami fizycznym, potężnym bólu. Choć można zobaczyć było radość tańca, czasami uśmiech, jednak głównie widziałem ból. ...szukajcie jeszcze... Mam wrażenie, że wymagała ona od swoich tancerzy totalnego poświęcenia, wielu z nich mówiło o zagubieniu, wręcz o strachu kiedy ją spotykali pierwszy raz. Coś w tym musiało być, bo taka doskonałość nie może rodzić się inaczej, niż w bólu.  ...pokazałem jej jeden ruch, a ona zrobiła z tego całą scenę... No i jeszcze słówko o muzyce. Thom Hanreich i Jun Miyake - nic mi to nie mówi oczywiście, ale to twórcy, z którymi Pina współpracowała, zresztą jak słychać korzystała z wielorakiej muzyki: od klasyka po pop. To co mi się kojarzy -  ta muzyka ilustruje jakąś nieokreśloną tęsknotę, nie wiem za czym...? Może za tym, żeby znowu zobaczyć ten taniec i gdzieś tam się zatracić.

P.S. Mon Amour, merci pour Pina, pour Madredeus, pour Lissabon, pour Tiersen, pour tout... et Toi

środa, 21 września 2011

Teatry

Jak każda kulturalna hidźra, od czasu do czasu wybieram się do teatru. Do tej pory moim ulubionym miejscem był Dramatyczny w Gdyni, ale też często bywało się w Wybrzeżu, no i chyba na większości spektakli w Muzycznym w Gdyni, który kocham miłością nastolatka i Amen. W Krakowie do momentu zamieszkania w nim, byłem na dwóch wydarzeniach: kabaretowej nocy w Piwnicy pod Baranami oraz na  premierze "Nieszporów Ludźmierskich" J. K. Pawluśkiewicza w św. Katarzynie, na której znalazłem się dzięki wsparciu monsieur Nowickiego, który podobnie jak mój chór, lekko się spóźniliśmy biegnąc z koncertu, gdzie dokonaliśmy prawykonania kilku pieśni J. Łuciuka. Pomimo wejściówek nie chciano nas wpuścić, ale ostra reprymenda aktora zdziałała cuda i w sumie, o ile pamiętam, niewiele straciliśmy.  Pierwszy raz w życiu chłopak z prowincji zobaczył takie natężenie gwiazd, robiło to wrażenie. Nie tyle gwiazdy, ale  klasa wykonania utworu.

Moim pierwszym teatrem tu i teraz, był oczywiście Karolowy Freeday Teatr, dosyć niezależna scena działająca do niedawna przy SCKM, to były "Mroczne gry" - czytanie tekstu na scenie, rzadko spotykana forma, faktycznie dość mroczny pokaz. Potem Freeday zaprosił mnie na premierę "IN" - to było przeżycie mistyczne, cudowna sztuka, zrobiona wspólnie z KTT (Krakowski Teatr Tańca), powalający tekst i scenariusz na podstawie powieści Olgi Tokarczuk "Anna In w grobowcach świata". Historia dziwna i intrygująca, jednocześnie mitologiczna i współczesna, gdzie te dwa światy ścierają się, gdzie czas: przeszłość i teraźniejszość wzajemnie się przenikają. Dużo tam lęku, dylematów moralnych, konfrontacji dzisiejszych poglądów i ludzkich postaw, a wszystko w oparciu o taniec osadzony w sumeryjskim micie. Obejrzałbym jeszcze raz.
Siedziba Teatr Barakah, Szeroka 6
Ostatnio zawitałem do Teatru Barakah; mieści się ta mała scena w dawnej mykwie na Szerokiej, czyli przepięknej restauracji Klezmer Hois. Do tego magicznego miejsca wchodzi się pięknym korytarzem, na którym widoczne są jeszcze hebrajskie napisy, potem schodami do piwnicy....i jest się w innym świecie.
Czy byliście kiedyś w garderobie aktorek, które plotkują przed, w trakcie, po próbach, kiedy słucha się opowieści "z tyłu sklepu". Ja nie byłem, ale trafiła się okazja, żeby zobaczyć i wejść do "Garderoby"  Prochazki, słowackiego reżysera, który chyba dośc często w Polsce jest grany i sam jakieś projekty realizuje.   No więc o czym to? O nas, aktorki śmieją się z samych siebie, z widzów, których wciągają do gry (dzięki temu miałem zaszczyt zagrać reżysera przez jakieś 10 sekund), ze wspomnianych bosów, dyrektorów, pracodawców wszelkiej maści, ale jak to zwykle bywa w teatrze, to śmiech przez łzy, tekst o nas, naszych ograniczeniach, potrzebach, walce o byle jaki stołek czy pochlebstwo. Do "Garderoby" wciągają nas dwie aktorki: Lidia Bogaczówna i Beata Wojciechowska, grają niezwykle lekko, beż żadnego zadęcia, aż chce się dołączyć do tych ploteczek i dialogów. Bardzo dobrze spędzony czas...

wtorek, 20 września 2011

Pracowanie, prasowanie i fotografowanie

Codziennie rano wstaję, robię porządek, śniadanie, przeglądam prasę, Internet, zabieram się za obiad, po drodze nastawię pranie, odkurzę... kogut domowy. I co najśmieszniejsze, zupełnie mi to nie przeszkadza. Może dlatego, że jeszcze dni są w miarę długie, można wyjść, spacerować, zając popołudnie; a co będzie kiedy przyjdzie nasza słynna długa zimo-wiosna? Zatem, żeby nie było tak, że się zupełnie lenię, zdecydowałem się na kilka aktywności, m.in. kurs fotograficzny; mam nadzieje, że niedługo będę mógł pochwalić się swoimi pracami. Zdecydowanie lepszymi, niż te, które załączam teraz w galerii.
Mam nadzieję, że kolega się nie obrazi,
to moje dzisiejsze dzieło, jestem dumny
z mojego nikonka
Pierwsze spotkanie za nami. Dużo teorii, ale wiele rzeczy rozjaśniło mi się w głowie w kwestii mojego aparatu, którego uważałem od czasu do czasu za złośnika i bezczelnego typa, a on po prostu miał  niedobrego pana, który nie wiedział jak wykorzystywać jego możliwości. No więc, wszystko robimy na trybie M i żaden inny nas nie interesuje, nawet we wnętrzach, co mnie zmroziło, bo przecież jak robić zdjęcie w muzeum, w którym z reguły oświetlenie jest dość mizerne.
Ogarnąłem zatem dzisiaj balanse bieli, czasy, przysłony i czułość. Nie robiliśmy  specjalnie zdjęć, ale majstrowaliśmy w swoich aparatach, które (zdziwiłem się okrutnie), mogą zrobić całkiem ładne zdjęcia nawet przy jednej, żałosnej świetlówce.
A tak en general.... to jest to moja pierwsza grupa z krakowianami, mój mały światek. Gęba mi się śmieje, drżyjcie fotografowie, nadchodzi New Wave of Biscuit.

poniedziałek, 19 września 2011

Kanonicza i nie tylko

Kraków potrafi zachwycić każdego kto zawita w jego mury, ale jak tu jest na stałe? Kto tworzy to miasto, kim są ludzie, którzy gdzieś na mnie czekają? Przeżywałem dwudniowy kryzys samotności, kryzys czegoś, co nie do końca potrafię opisać.
      
Na Kanoniczej
turystów tłum
Podobne stany zdarzały mi się i w Tczewie, więc nie są one związane z miastem, ale raczej z jakimś stanem posiadania konkretnej metafizyki i myśli, co najmniej - rozczochranych. Już kilkakrotnie poczułem taką śmieszną samotność, chciałoby się gdzieś pójść, usiąść w knajpce przy szklaneczce czegokolwiek, a tu nie ma z kim... a bo praca, a bo znam tu najwyżej kilka osób, a bo się boję ludzi, a bo mówią, że krakowianie są zamknięci... No to się trochę poużalałem nad sobą i stwierdziłem, że i tak wszelkie kroki należą do mnie, bo to ja mam zaczynać tu życie, a świat dzisiaj jest taki, że jak nie będziesz się rozpychał łokciami to i tak nikt cię nie zauważy. Banały piszę, hmmm

Zwariowałem, czy mam tyle sił, żeby zaczynać wszystko od nowa?

A miało być o Kanoniczej... każdy kto mieszka w Kroke zna tą ulicę doskonale. Można tam spędzić kilka godzin, cały dzień i noc. Pojechałem tam, bo chciałem wejść do cricot 2, chciałem zobaczyć i chociaż poczuć zapach tej Mekki teatru. Przyznaję się uczciwie, że chociaż nie rozumiem do końca teatru Kantora, to jednak uwielbiam go oglądać, słuchać, czytać. Jakoś intuicyjnie, podobnie jak taniec, odbieram go i pozostawia we mnie niewidzialny sfragis ars malarskiej i aktorskiej. No, ale teatr był już nieczynny.
Po prawej w rogu Wit Stwosz,
poniżej małopolski gotyk
Zatem nie oglądając się na nic, siup do kamienicy obok, czyli oddziału MN w Krakowie Pałac Bpa Erazma Ciołka (pomijając to komiczne nazwisko), postać dla Krakowa i historii Polski ważna. Jakby nie patrzeć mamy też współczesnego Erazma Ciołka znanego i wielokrotnie nagradzanego fotografa i reportera.  A wracając do PBEC-a, znajduje się tam rewelacyjna galeria gotyku małopolskiego podejrzewam, że bezcennego, łącznie z tym, że jest tam nawet jeden Wit Stwosz (to nie tylko autor jednego ołtarza, chociaż to dzieło jego życia, z tego co pamiętam, to wypalono mu na twarzy piętno oszusta, zamiast i tak groźniejszej kary). Zachwyciły mnie Madonny, przepiękne retabula, zapewne ze szkół niemieckich, cudownie zachowane złoto i totalny mistycyzm gotyckiego dłuta.
Detale na kamienicach
Dla konesera sztuki dawnej - miejsce obowiązkowe. W innej kamienicy wystawa poświęcona cerkiewnym ikonom, kolekcja w porównaniu do Supraśla, dość skromna, ale i tak zachwycająca, skoro otwiera ją jedna z najsłynniejszych ikon Nowosielskiego. Do tego przemiła obsługa w kasie.
Następna kamienica to restauracja ukraińska... tej solianki to nie zapomnę do końca życia, po jej spożyciu natychmiast poprosiłem o kieliszek czystej, żeby cokolwiek mój żołądek miał luzu, smak solianki, konsystencja, przyprawa: pyszna, do tego swojskie naleśniki. Podejrzewam, żeby poznać Kanoniczą trzeba jej poświęcić dużo czasu... dlatego się zbieram... na spacer.

środa, 14 września 2011

Zimowanie, czyli idzie jesień ciemną nocą

Po południu wleciał do domu motyl, na oko jak sądzę, bo barwy wrześniowe są już dość słabe, to pawik, polatał, polatał, spojrzał na mnie i zapytał czy może tu przenocować, oczywiście zgodziłem się natychmiast i tym sposobem jest nas w domu o jednego więcej. Myślałem, że wybierze jakieś ciemne, wąskie wręcz szczeliniarskie miejskie, ale nasz nowy lokator postanowił spędzić zimę w przedpokoju, przyczepiony zwyczajnie do sufitu. Taki to ma dobrze, w sumie mam podobnie, przemija sobie czas, a ja sobie tak wiszę i wiszę i czekam na kolejne lato, bo na razie będę leniuchować jak nasz motylek.
U ojca lepiej... kolejny cud? Chyba Faustyna zadziałała...
Moje przygody lekarskie trwają, zrobiłem już zdjęcie kręgosłupa, krew i mocz po badaniu, jeszcze USG, na które zapomniałem pójść i muszę jeszcze kilka dni poczekać, kręgosłup cały czas mi dowala, szczególnie rano, czy to już będzie tak codziennie? W powietrzu  wraźnie czuć jesienią, Planty już chłodne, choć ławki okupują turyści i krakowianie preferujący intelektualny (ksiązki, gazety w ręku) lub plotkarski (glośne i szepty) styl życia. Uwielbiam tam łazić i przyglądać się ludziom, a jest czasami na co popatrzeć :-)

czwartek, 8 września 2011

Bajgle i lekarze

Któregoś dnia miałem sen: na Szerokiej, ubrany w czarne szarawary, kamizelkę spod której wychodził tałes, jarmułka na głowie, obok mnie jakieś piece, worki mąki, do tego surrealistyczne obrazy jak to bywa we śnie, sprzedawałem bajgle z różnymi dodatkami, towarzyszyła temu muzyka i tłum gapiów. I wcale nie czytałem Szulca, ani Singera. Czy z tego miałbym żyć w Kroke? Raczej nie, ale wczoraj byli najmilsi goście w Krakowie, więc bajgle pojawiły się na stole. W życiu nie piekłem chleba, bułek więc czułem lekki stresik, woda, mąka drożdże to ubogi skład i czasami bywa dość złośliwy. Na szczęście udało się i wszyscy ze smakiem je pożarli. Powinienem się przyznać do malutkiego łakomstawa: schowałem jedną bułkę i kiedy zostałem dzisiaj rano sam, zjadłem ze słodkim sosem, o matko jaka uczta. Szkoda, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia.
Dzisiaj przetestowałem moją przychodnię. Byłem ciekawy, więc raniutko przystąpiłem najpierw do rejestracji: dzwonię: zajęte: normalka, po chwili znowu dzwonię; odbiera pani w recepcji, do lekarza dostaję się bez żadnego problemu, na bieżąco. Przeżywam mały szok, w Tczewie  o 10.00 mogłem usłyszeć, że tylko ciężko chorzy, albo, że nie ma miejsc itp. Wizyta przebiegała spokojnie, dość długo, wyszedłem z plikiem skierowań,        bez próby faszerowania mnie antybiotykiem. Kompletnie zdziwiłem się, kiedy dzwoniłem do innej poradni by zrobić USG.... najbliższy termin: poniedziałek, pół roku temu czekałem na to badanie cały miesiąc. Poczułem zadowolenie, skleja mi  się ten Kraków.

poniedziałek, 5 września 2011

Choroba

Miniony weekend spędziliśmy na Łemkowynie, krainie chyba dwojako istniejącej i nieistniejącej, krainie niezrozumianej, nieznanej, ale dla mnie to region... jeden z najpiękniejszych na świecie. Bogactwo przyrody, antropologii i kultury jest tu przeogromne. Wszystko to ginie, kiedy z domu rodzinnego przychodzą złe wieści. Ojciec choruje od 20 lat, niby kwestia przyzwyczajenia do jego stanu, chociaż życie na bombie osłabia czujność i jakoś zawsze jest zaskoczeniem gdy wybuchnie. Kilka dni temu wróciłem od ojca zostawiając go znowu w kolejnym pobycie w szpitalu, dwudziesty, dwudziesty pierwszy... może trzydziesty. Takie to normalne. Ale dzisiaj okazuje się, że jest źle. Przyglądam się swojej reakcji: najpierw przeszły mnie dreszcze, jak przy napadzie lękowym, potem przyszedł smutek, myślenie, że może już go nie będzie, pojawiają się dziwne projekcje. Rozmowy z rodziną przynoszą trochę spokoju. Mój brat powiedział mi niedawno, że ojciec niczego nie nauczył, że odbiera go jako wielkiego nieobecnego, bez wpływu na jego życie. Mnie na pewno nauczył zbierać grzyby, łowić ryby i trochę gotować, chociaż w tym punkcie zazwyczaj mówił mi, że mogę mu pogwizdać... ma rację. A czy był obecny? Hm pewnie tak, ale chyba bez wpływu na moje życie. Tato miał trudne życie: wojna, paskudne wręcz dzieciństwo, trudna młodość, wczesne małżeństwo... ciągle doświadczana bieda, nieudolność i choroba, która zabrała mu osobowość, a mimo to kiedy byliśmy dziećmi dawał nam siebie jak umiał. Może to wszystko fałszywe alarmy...

piątek, 2 września 2011

Po urlopie.... czas jest zwyczajny...

...taki jakiś normalny, co nie oznacza, że jest spokojny, tylko taki miejski, zadaniowy... Najbardziej brakuje mi zapachu Puszczy Białowieskiej, wzgórz Roztocza, tajemniczych świateł cerkiewnych łampad, zapachu wosku pszczelego roznoszącego się w świątyni i widoku ikony na anałoj, przed którą można na chwilę skłonić głowę i odlecieć w zaświaty. Chyba jednak jestem prowincjonalno-sentymentalny. Wyjazd wakacyjny to chyba najbardziej oczekiwany torcik w roku i niestety, jak to bywa ze smacznym ciastkiem, zostaje pożarty natychmiastowo, w pośpiechu, jeden chap...i koniec. Zdjęcia można obejrzeć na stronie: https://picasaweb.google.com/101230993984490665311
Młody łabędź, taki trochę jak ja,
nieopierzony nowicjusz w Kroke
A mój Kraków po tej przerwie... oczywiście nie zmienił się, choć dla mnie jest bardziej samochodowy, ciągłe poruszanie się autem wymusiło na mnie pokonanie strachu przed skomplikowanym planem miasta i mimo błądzenia jadę w w miasto, zazwyczaj w interesach, potrzebach, sklepach... ale dzisiaj coś się wydarzyło dla mnie ważnego. Otóż dzisiaj byłem "na kawusi", moja pierwsza, samodzielna wizyta towarzyska... właśnie to do mnie dotarło. Może niedługo skleję to miasto ze sobą.