Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzeum. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 17 stycznia 2012

O pewnym obrazie z Muzeum Narodowego w Krakowie

Józef Czapski, Stara kobieta

Przedziwna kompozycja. Wpatruję się w nią już wiele minut. Ten obraz jest jak powrót do Paryża po latach na wygnaniu, albo powrót do miejsca, kiedy ją/go poznałem. Przedziwna kompozycja, jednocześnie delikatnie matematyczna i złożona na pół. Na żółtej ławce, na tle szarości siedzi kobieta, stara kobieta. Nie widać jej twarzy. Wiemy, że jest stara. To może być równie dobrze stary mężczyzna, po prostu stary człowiek. Siedzi spokojnie, z założonymi rękoma.
Czapski bardzo lubił malować ludzi na stacjach kolejowych, w pociągach, czy lubił się nimi  przemieszczać? Nie wiem, pewnie tak, choć mógł mieć samochód, ale tańsze było RER podwożące go być może, każdego dnia z Maison-Laffitte do Paryża i z powrotem.
Stacje kolejowe, metro, wagony, przedziały, poczekalnie, podróże. Idea podróży, znowu. Lecz jakże innej, to podróż w głąb siebie, w głąb czegoś czego się boimy. Starości, nieubłaganej starości i śmierci. Patrzę na kobietę i widzę ten, wydaje się, ironiczny napis Femme Forte (Silna Kobieta). Przecież to starowinka, chuchro takie. Ale jednak w jej dłoniach przewija się moc potężna, moc przeżytego życia, które teraz owocuje cierpliwością oczekiwania na coś... na pociąg, na śmierć? Ona czeka spokojnie, cierpliwie i samotnie. 
Cisza tego obrazu wręcz jest krzykliwa, brzmi jak forte. La Femme tkwi w nieruchomej kontemplacji, może myśli o najbliższej przeszłości, może wspomina zmarłych, może sama chce już umierać. I ten groteskowy napis, który mimochodem odnosi się do niej i nadaje zupełnie inne znaczenie całej sytuacji, charakteryzując ją jako siłaczkę spełnioną w swoim życiu. Pomimo smutku bijącego z obrazu, Czapski nie odmawia jej wielkiej godności. Malował ten obraz kiedy miał 69 lat, być może był w jej wieku, może czuł te same emocje. Emocje potęgi określonej wiekiem. A zatem z wiekiem mozolne życie kształtuje moc, ma femme forte, mon homme forte. La force qui se termine dans la mort. 

Józef Czapski, olej, 1965  
Muzeum Narodowe w Krakowie

środa, 4 stycznia 2012

Trochę o Puszczy, no i o sztuce

Dlaczego ta woda jest taka żelazowa?

Kraków deszczowy, jesienny, ciągle przyciąga turystów, wielbicieli i przypadkowych gości. Zima zapomniała zatrzymać się nad Polską, nawet w górach śniegu niewiele. Nowy Rok spokojny, zadumany nad przemijaniem. Wybraliśmy się do Puszczy Niepołomickiej. To pozostałość królewskich lasów, dawniej pełnej żubrów, niedźwiedzi i jeleni, w której polowali urzędujący w Krakowie władcy. Puszcza ta może nie należy do najpiękniejszych kompleksów leśnych, ale dookoła Krakowa lasów zbytnio nie widać, więc chociaż tu  można pójść na grzyby, pojeździć rowerem i pooddychać czystszym powietrzem. Ostatnio zapuściłem się w okolice torfowiska Błoto, by spenetrować pobliskie łąki, wśród których cichutko płyną sobie niewielkie rzeczki i kanały, a skoro mamy las, koszone łąki i wodę to wiadomo, że będą ptaki. W swojej głupocie zamiast zabrać moją 300 mm nałożyłem portretówkę, bo chciałem robić zdjęcia "artystyczne", a okazało się, że łąki aż ćwierkają od zimowych gwizdów wielu gatunków ptaków.  Były sikory bogatki, modraszki, sosnówki, stadko gilów, zimująca grupa raniuszków zupełnie niepłochliwa, nad głową szybował myszołów i kruk. Z krzaków wyleciał wystraszony ptak, którego po głosie nie umiałem zidentyfikować, słyszałem taką melodię pierwszy raz w życiu, głos podobny do lelka, może to jakiś dzięcioł, albo bażant czy kuropatwa. Gdybym miał przy sobie lornetkę to pewnie bym wiedział, ale nie miałem. Zresztą melodie ptaków zimą mogą różnić się kompletnie od melodii, które znamy i słyszymy wiosną czy latem. Zima to też miła pora na podglądanie ptaków, swoją drogą nad Wisłą aż roi się wodniaków, wszelkich kaczek, łabędzi...
Zimowe kwiaty
Noworoczny spacer po mieście odbyłem wczoraj załatwiając przy okazji dla Freeday Teatr reklamy w jeden z firm. Łażąc po Rynku wstąpiłem do Międzynarodowego Centrum Kultury w Rynku, żeby zobaczyć w końcu wystawę Polowanie na awangardę. Sztuka zakazana w III Rzeszy. Myślą przewodnią wystawy jest pokazanie dzieł artystów prześladowanych przez niemieckich nazistów w latach 1933-1945. Obejrzeć można prace chociażby Emila Nolde, Maxa Ernsta, Otto Freundlicha, Oskara Schlemmera, Thomasa Manna czy Anny Sehgers i Kurta Weilla. Zaprezentowane
dzieła to nie tylko obrazy i rzeźby, ale też muzyka (osobiście uważam, że nie do słuchania, nie dość, że niemiecki, to jeszcze muzyka współczesna), dzieła literackie. Ta prezentacja wielu dziedzin artystycznych ma pokazać zapewne skalę zjawiska, jakim było prześladowanie artystów z kręgu awangardy w latach władzy Hitlera, czyli od 1933 roku. Być może dla osoby, która nigdy nie żyła w państwie totalitarnym wystawa ta może być mocna, ale biorąc pod uwagę doświadczenie naszego kraju i tego jak jesteśmy ukształtowani całość prezentacji nie robi wielkiego wrażenia. Istotne też jest to, że wielu tym artystom pozwolono wyemigrować (Weil, Einstein, Mann, Sehgers), tylko  Niemieccy artyści żydowskiego pochodzenia mieli mniej szczęścia i ginęli w obozach, podobnie jak ich rodacy (Freundlich). Niektórzy jak Nolde kolaborowali z faszystami, nawracali się dopiero kiedy uznano ich sztukę za "zdegenerowaną" (Nolde). Skupiłem się zatem na samych dziełach, oddzielając je od problemu, bo przecież nie można znać wszystkich życiorysów, a ilość artystów na wystawie jest dość pokaźna.
Emigranci
Jest jednak coś w tej wystawie co mnie odrzuca, nie wiem czy to miejsce, czy co tu dużo gadać, słaba prezentacja, utrzymana w stylu muzealnym lat siedemdziesiątych, czy to śpiące panie przypominające obozowe kapo, pojawiające się nie wiadomo kiedy, szeptając: - tu nie można fotografować! A może to jakieś chore myślenie, że nie żal Niemców, którzy nie byli faszystami, to w końcu ich rodacy. Choć trzeba przyznać, że był to jakiś ruch oporu. Natomiast rewelacyjne są niektóre obrazy, szczególnie te malowane w duchu dada czy konceptualizmu.

Tak więc życie toczy się dalej, ruszyłem znowu w Kraków po metafizycznej przerwie. Przerwie niespodziewanej, zapewne niechcianej, ale z pokorą przyjętej, bo jak mówimy na Kaszubach: "śmierć jest częścią życia". I nic tego nie zmieni.

środa, 7 grudnia 2011

W Mocaku kolejna wystawa - "Podróż na Wschód"

Yaroslava-Maria Khomenko Kolekcja uścisków
To jest jednak niesamowite miejsce, nie ma nic krakowskiego, żadnej dulszczyzny, znamion prowincji; nie ma tu przysłowiowej magii, klimatu Krakowa, czy zabytkowego muzeum. Tu wszystko jest nowoczesne, od architektury ze swoją powalającą przstrzenią, po rewelacyjne wystawy sztuki współczesnej. To naprawdę obowiązkowa wizyta przy okazji zwiedzania miasta, a tym bardziej że sąsiaduje z jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Krakowie, czyli z Fabryką Emalia Oskara Schindlera. Króluje tu oczywiście sztuka nowoczesna na najwyższym poziomie.

Ostatnią z otwieranych wystaw sezonu jest projekt Podróż na Wschód, prezentacja liczących się artystów bardziej młodego niż starszego pokolenia, już liczących się w Europie. Można podziwiać prace reprezentantów z Polski, Ukrainy, Armenii, Azerbejdżanu, Gruzji, Białorusi i Mołdowy. W Krakowie można zobaczyć tylko część wystawy, bo projekt ten obejmujący ponad 40 artystów, przygotowywany przez rok, miał swój finał w Białymstoku był jednym wielkim świętem sztuki. Nie do odtworzenia.
Orkhan Huseynov Splash, 2011              
Trudno analizować całą wystawę, bo jest w niej bardzo wiele wątków, począwszy od rozliczenia z historią stalinowską, po parareportaże czy videoarty skupione na problemie płci czy seksualności, od polityki przez przegląd społeczeństwa, skończywszy na etyce. Mimo to, każdy kto zwiedza tą wystawę zachowuje się jak turysta w Egipcie... to jest jednak egzotyka, ty, bardziej, że prace tych artystów są pokazywane w Polsce po raz pierwszy.
Najbardziej jednak rozwaliła mnie praca polskiej rzeźbiarki A. Bielawskiej Budzimy się rano, aby zobaczyć wschód słońca oraz Obroty rzeczy. Były to po prostu koce, dokładnie: pierwsza praca to koc, przyczepiony do ściany, jak to robiliśmy budując namioty będąc dziećmi, a ta druga to warstwowo ułożone koce, które lekko w jednym  rogu się odginają. Na wernisażu spragniony siedzenia młody człowiek, chcąc skupić się na wyświetlanym na ścianie filmie, raczył na wspomniane dzieło sztuki usiąść, czym oczywiście wywołał wrzaskliwy protest autorki pilnującej skrupulatnie swojej pracy... i słusznie, bo co będą dupami siadać na kocyki! Wywołało to oczywiście totalny śmiech, tych tylko którzy się zorientowali, no ale właśnie po kiego wała przynosić do galerii koce? Otóż taka jest sztuka współczesna, nieodgadniona, kompletnie przekraczająca skostniałe, zapyziałe, uwięzione w swoich schematach MYŚLENIE i ODCZUWANIE. Pozwólcie, że zacytuję kuratorski opis kocyka w kratkę:  "Praca Alicji Bielawskiej została wykonana ze zwykłego domowego koca, którym można się przykryć albo zabrać na piknik. Miękka wełniana tkanina została usztywniona i oparta o ścianę, stając się niejako architektonicznym schronieniem. Przywołuje wspomnienie dotyku tkaniny, przyjemności towarzyszącej otuleniu się ciepłym pledem czy leżeniu na miękkiej powierzchni materiału, stając się psychicznym i cielesnym echem chwili rannego przebudzenia."  

A. Bielawska Budzimy się rano...
Obrót rzeczy
Mówi to teraz troszeczkę? No właśnie czy to więc chodzi o kocyk? Absolutnie nie, równie dobrze mogła to być kołdra, poduszka, pled, poranna kawa, nagi/a partner/ka leżący/a w łóżku (o to byłoby super). W tej prezentacji chodziło więc o emocje ewentualnie o indywidualną relację z przedmiotem, moje ciało, a poranne doznania. Ile to trzeba się namęczyć żeby to rozgryzać.
Ta wystawa ma jeszcze jeden pozytywny aspekt, zmierzając ku niej przechodzi się przez akcjonizm, Podróż na Wschód jest jak oddech świeżego powietrza, jak smak lodów waniliowych w upalny dzień, pomimo gęby Stalina!
Dla zainteresowanych szczegółowy opis:
 http://galeria-arsenal.pl/media/2011-08-05_PodrozNaWschod/Broszurka-Na-wschod-010811FINAL.pdf

PS.To a propos tej wystawy wygrałem konkurs organizowany w Mocaku. o!

piątek, 25 listopada 2011

Przebieżawszy dwie ważne wystawy

Usłyszałem dzisiaj, że nad Krakowem spowija się smog, w którym dopuszczalne normy przekroczone są sześciokrotnie. Zabroniono nawet dzieciakom przedszkolnym wychodzić na spacery. Niestety na moim osiedlu, które otoczone jest domkami jednorodzinnymi, unoszą się często syfiące dymy. Powietrze bywa zawiesiste i zwyczajnie śmierdzące. W takie dni jak dziecko, zamykam się w domu. Dzisiaj spędziłem cały dzień w kuchni przygotowując małe przyjęcie dla gości. Była smakowita kuchnia amerykańska i babka gotowana, jedyne ciasto jakie umiem zrobić - nie przypali się i zawsze wychodzi, a przygotowanie go to żaden wysiłek.
Aresztowanie Brusa w czasie performance. Szedł z placu,
na którym Hitler ogłosił Anschluss w kierunku Stephanplatz.
Nie dokończył spaceru. Purytanie nie zdzierżyli
Gęste powietrze sobie wisi, ale w Krakowie artystyczny dym jest potężny i daje się we znaki. Już samo to, że wystawę Turner - malarz żywiołów od jej początku (15 październik) odwiedziło 26 tysięcy ludzi, to dla mnie liczba niewyobrażalna, a Mocak (Muzeum Sztuki Współczesnej, z ang. Museum of Contemporary Art) w ostatnią niedzielę zarejestrował 1600 zwiedzających, Narodowe około ośmiu. A czegóż to ci ludzie tam szukają? Od czasu do czasu słyszy się w mediach, że jakieś ważne wystawy mają miejsce w Polsce. Na pewno głośno było o Turnerze, pisałem o nim jakiś czas temu, bo też i wystawa świetna. Natomiast to, co obecnie przyciąga ludzi to Katarzyna Kozyra i akcjonizm wiedeński. Sztuka współczesna na najwyższym poziomie, totalna ekstraklasa. Mocak to jedno z moich ulubionych miejsc w Krakowie. Gmach o przedziwnej  konstrukcji, pełnej wielkich przestrzeni, betonu, szkła, przyjemnej kawiarni i wyjątkowej artystycznej księgarni. To tam adepci sztuki nowoczesnej wystawiają swoje prace, jeżeli oczywiście muzeum je zakupi, a starają się ogromnie.
Do Krakowa zagościł akcjonizm w wydaniu wiedeńskim. "Na wystawie Akcjonizm wiedeński. Przeciwny biegun społeczeństwa prezentowane są prace z kolekcji austriackiego Essl Museum. Tytuł wystawy zapożyczony został z wypowiedzi jednego z wiedeńskich akcjonistów – Otto Muehla:  „W moich akcjach wyszedłem początkowo z założeń artystycznych, ale teraz widzę wszystko coraz mniej jako sztukę. To, co robię, jest raczej czymś w rodzaju przeciwnego bieguna społeczeństwa”.
Brus ze swoją córką: stare i nowe życie otoczone
bezpiecznymi niebezpiecznymi przedmiotami.
Zaprezentowany wybór prac podkreśla zaangażowane postawy artystyczne. Pokazuje sztukę jako narzędzie społecznej negocjacji na tle przemian społeczno-politycznych zachodzących od lat sześćdziesiątych XX wieku. Jest to pierwszy w Polsce tak duży pokaz akcjonizmu wiedeńskiego." Tyle cytatu ze strony Mocaku, zobaczyć tam można dzieła Güntera Brusa, Ottona Muehla, Hermanna Nitscha, Rudolfa Schwarzkoglera. Chyba najbardziej znany jest Muehl, ale ja akurat wcześniej słyszałem o Nitschu i to on jest dla mnie gwiazdą tej wystawy. Istotne jest to, aby zwrócić uwagę, na podtytuł prezentacji: przeciwny biegun społeczeństwa. Bo w zasadzie z czym się tam spotkałem? Nie mdlałem przy niektórych pracach jak moja towarzyszka (np. przy faszerowaniu odbytu kobiecego), nie odwracałem głowy od samookaleczającego się Brusa (genialne malarstwo ciała), rządzi tam błoto, krew, czasami odchody, zabijane zwierzęta, autodestrukcja i niewiarygodnie silny przekaz artystyczny, psychologiczny (akcjoniści korzystali z psychoanalizy) i treściowy. Każdy laik nie mający kontaktu ze sztuką intuicyjnie odczyta sens dzieła bez najmniejszego problemu. I do tego dostanie w twarz, zostanie spoliczkowany bez mrugnięcia okiem. To art nagi, bez skorupy, żadnego tam dumania, osoby który żyją w maskach, skorupach, są z natury lub z wyboru drobnomieszczańskie, będą zbulwersowane, będą darły ryja: na krzyż z nimi! - co też się w praktyce stało, (Brus za niewinny performance - wymalowany na biało, z czarną krechą wzdłuż ciała, wyglądająca jak pęknięcie - pomaszerował w miasto - został aresztowany, koniec końców wyrzucono go z Austrii, zamieszkał w Berlinie). Takie osoby doskonale zrozumieją intencję i przekaz, ale będzie on na tyle silny, że odepchną go, bo zabiera im zasrane (a propos...) poczucie bezpieczeństwa. Nie przyjmą też absolutnie rytualizmu religijnego genialnego Nitscha, choć bardzo awangardowi krytycy sztuki, uważają, że sprzedał się komercji.
Jedna z finałowych, rytualnych prac Nitscha
A zatem jest rok 1962 i czworo artystów zaczyna robić akcje w Wiedniu, czyli najbardziej drobnomieszczańskim mieście na świecie, powstaje tam, gdzie nie powinien się narodzić, dlatego jest to prąd tak ważny dla sztuki. Dzisiaj jego odbiciem jest ruch Oburzonych, ta sztuka żyje. Nitsch jest już artystą oswojonym  zaakceptowanym! Świat się zmienił, ale wystawa, którą można do końca stycznia oglądać porusza bardzo mocno. Zafascynował mnie akcjonizm, wystawa jest fenomenalna, okraszona filmami z Teatrem Orgii Misteriów H. Nitscha. Jedno z takich przedstawień odbyło się w budynku sławnej Wiener Secession; pomyśleć, że krew spływała tam na płótno z wysokości mniej więcej drugiego piętra, lana przez asystentów, a zbierana do misy ofiarnej na parterze. Zajrzyjcie do mojej galerii, zrobiłem tam kilka zdjęć. A poza tym polecam koniecznie link do trailera opery Św. Franciszek z Asyżu - to jakby retrospekcja jego twórczości.
- opera św. Franciszekhttp://www.youtube.com/watch?v=5Vh3q2mugKM
https://picasaweb.google.com/101230993984490665311/20111116MocakIAkcjonizmWiedenski

Maski, a naczelna głowa to fragment kostiumu cheerleaderki
A nasza berlińsko - warszawska Kaśka Kozyra? Cudownie pojechana, ileż to naśmiałem, radochy po pachy a i myśli egzystencjalne się pojawiły. Najśmieszniejsze to to, że to wcale nie bulwersuje, stara baba ze sztucznym fjutem to awangarda?  W latach dziewięćdziesiątych Kozyra uznana została za czołową artystkę nurtu tzw. sztuki krytycznej, głównie za sprawą dotykania społecznych tabu (śmierć, choroba, nagość), zazwyczaj związanych z kwestią ciała (chorego, starego, nieobecnego w publicznym dyskursie).Tym samym znalazła się  pod lupą, szczególnie mediów, a ludzie ciekawi co też nowego wymyśli? Nie chcę o niej za wiele pisać, bo jej twórczość jest szeroko znana.  Opowiem o wystawie. Główny pawilon wystawowy na parterze, cały zaczerniony tkaniną, przez to osiąga się wrażenie skupienia, ale i jakiejś żałoby. Wszędzie porozstawiane telewizory, projektory, przygotowana mała sala kinowa. Można spokojnie siedzieć na krzesłach, pufach i oglądać wszystkie videoarty, filmy, performance. Ta cisza i czerń powodują, że człowiek natychmiast otwiera się na nowe doznania.

niedziela, 30 października 2011

Do Tyńca i z powrotem, czyli romantyczny Kraków

W piątek wybrałem się na do Muzeum Narodowego na wystawę "Turner - malarz żywiołów", angielskiego romantyka, uznawanego za prekursora impresjonizmu, warto zobaczyć jego prace, przede wszystkim ze względu na perfekcyjną zdolność malowania światła, co dla każdego fotografa jest też istotnym zagadnieniem, więc i ja udałem się pobierać nauki. Osobiście nie przepadam za jego dziełami, romantyzm w malarstwie wydaje mi się trochę kiczowaty i zwyczajnie przekombinowany, aczkolwiek to światło, nawet czarne światło...cudo. Po zwiedzeniu wystawy dałem się namówić na warsztaty plastyczne zgłębiające istotę żywiołów, romantyzmu nie tylko w Londynie, ale i w Krakowie. Zabrałem zatem aparat, precle, jogurt i huzia na statek, ponieważ wyprawa była "morska". Cieszyłem się bo też i do tej pory po Wiśle w Krakowie nie pływałem, a ponoć rejs to przyjemny.
Wawel, widok ze statku
Pogoda dopisała, słońce lekko grzało kark, wiatru prawie zero, powoli zachodzące słońce pieściło drzewa złotą poświatą, a w wodzie odbijały się wszelkie możliwe pastele. Atmosfera sprzyjała kontemplacji sztuki i nadwiślańskiego pejzażu. Na początku dostaliśmy zadanie - stworzyć romantyczną akwarelę - nie cierpię tej techniki, akurat akwarele TRZEBA umieć malować, bo kiedy zrobi się błąd, nie bardzo można go poprawić. Zatem mój bohomaz natychmiast po okazaniu w domu wylądował w koszu. Wolę romantyczne zdjęcie. W Tyńcu zwiedziliśmy opactwo w towarzystwie brata przewodnika, oczywiście w ulubionym sklepie zakupiłem przepyszne wino śliwkowe i jarzębinowe oraz nie mniej smaczne ciasteczka z dynią. Jako łasuch byłem wielce zadowolony. W drodze powrotnej odbyła się prelekcja i o Turnerze, i o romantyzmie, i o starym Londynie.

Światło służyło relaksowi
Historyczki sztuki, które za całość odpowiadały to profesjonalistki w każdym calu, imponowały mi swoją wiedzą, erudycją; zupełnie ad hoc sprowokowałem dyskusję o Wyspiańskim jako niedocenionym najwybitniejszym polskim artyście. Bez przygotowania sypały takim faktami, opowieściami, tłumaczeniami... cudne to było, nie wiadomo kiedy zacumowaliśmy pod smokiem, który akurat ział sobie ogniem. Spędziłem fantastyczne pięć godzin z ludźmi, z którymi od razu nawiązałem kontakt, gadaliśmy jeden przez drugiego, na każdy temat, oczywiście dominującym zagadnieniem była sztuka, bo też nasze opiekunki tego pilnowały. I proszę jak to miło można spędzić piątkowe popołudnie w towarzystwie duchów Turnera i Holmsa. Znowu ten Kraków zachwyca, tym razem ludźmi, cudownymi ludźmi...

poniedziałek, 19 września 2011

Kanonicza i nie tylko

Kraków potrafi zachwycić każdego kto zawita w jego mury, ale jak tu jest na stałe? Kto tworzy to miasto, kim są ludzie, którzy gdzieś na mnie czekają? Przeżywałem dwudniowy kryzys samotności, kryzys czegoś, co nie do końca potrafię opisać.
      
Na Kanoniczej
turystów tłum
Podobne stany zdarzały mi się i w Tczewie, więc nie są one związane z miastem, ale raczej z jakimś stanem posiadania konkretnej metafizyki i myśli, co najmniej - rozczochranych. Już kilkakrotnie poczułem taką śmieszną samotność, chciałoby się gdzieś pójść, usiąść w knajpce przy szklaneczce czegokolwiek, a tu nie ma z kim... a bo praca, a bo znam tu najwyżej kilka osób, a bo się boję ludzi, a bo mówią, że krakowianie są zamknięci... No to się trochę poużalałem nad sobą i stwierdziłem, że i tak wszelkie kroki należą do mnie, bo to ja mam zaczynać tu życie, a świat dzisiaj jest taki, że jak nie będziesz się rozpychał łokciami to i tak nikt cię nie zauważy. Banały piszę, hmmm

Zwariowałem, czy mam tyle sił, żeby zaczynać wszystko od nowa?

A miało być o Kanoniczej... każdy kto mieszka w Kroke zna tą ulicę doskonale. Można tam spędzić kilka godzin, cały dzień i noc. Pojechałem tam, bo chciałem wejść do cricot 2, chciałem zobaczyć i chociaż poczuć zapach tej Mekki teatru. Przyznaję się uczciwie, że chociaż nie rozumiem do końca teatru Kantora, to jednak uwielbiam go oglądać, słuchać, czytać. Jakoś intuicyjnie, podobnie jak taniec, odbieram go i pozostawia we mnie niewidzialny sfragis ars malarskiej i aktorskiej. No, ale teatr był już nieczynny.
Po prawej w rogu Wit Stwosz,
poniżej małopolski gotyk
Zatem nie oglądając się na nic, siup do kamienicy obok, czyli oddziału MN w Krakowie Pałac Bpa Erazma Ciołka (pomijając to komiczne nazwisko), postać dla Krakowa i historii Polski ważna. Jakby nie patrzeć mamy też współczesnego Erazma Ciołka znanego i wielokrotnie nagradzanego fotografa i reportera.  A wracając do PBEC-a, znajduje się tam rewelacyjna galeria gotyku małopolskiego podejrzewam, że bezcennego, łącznie z tym, że jest tam nawet jeden Wit Stwosz (to nie tylko autor jednego ołtarza, chociaż to dzieło jego życia, z tego co pamiętam, to wypalono mu na twarzy piętno oszusta, zamiast i tak groźniejszej kary). Zachwyciły mnie Madonny, przepiękne retabula, zapewne ze szkół niemieckich, cudownie zachowane złoto i totalny mistycyzm gotyckiego dłuta.
Detale na kamienicach
Dla konesera sztuki dawnej - miejsce obowiązkowe. W innej kamienicy wystawa poświęcona cerkiewnym ikonom, kolekcja w porównaniu do Supraśla, dość skromna, ale i tak zachwycająca, skoro otwiera ją jedna z najsłynniejszych ikon Nowosielskiego. Do tego przemiła obsługa w kasie.
Następna kamienica to restauracja ukraińska... tej solianki to nie zapomnę do końca życia, po jej spożyciu natychmiast poprosiłem o kieliszek czystej, żeby cokolwiek mój żołądek miał luzu, smak solianki, konsystencja, przyprawa: pyszna, do tego swojskie naleśniki. Podejrzewam, żeby poznać Kanoniczą trzeba jej poświęcić dużo czasu... dlatego się zbieram... na spacer.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Manggha

Yoshihiro Suda, Sens stałości
Kolejny dzień słońca trzeba było wykorzystać na głębsze i coraz dalsze zapoznawanie się z miastem. Na cel wybrałem Mangghę - Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej. Nie jestem zbytnim amatorem sztuki Dalekiego Wschodu, ale techniki jak najbardziej, dodać do tego ducha i palec twórczy Wajdy, miałem dość wysokie oczekiwania. No i niestety rozczarowałem się równie mocno, liczyłem, że już przy wejściu przywita mnie robot, kawę poda super wypasiony ekspres, albo obsłuży mnie jakaś miła gejsza. Zobaczyłem za to, kilka zwykłych muzealnych grafik, pudło po samuraju, remont sal... Najgorsza była niekompetencja pracowników; pani, która w okienku obsługując klientów opychała się śniadankiem, inna instruując mnie, o galerii nr 2 na parterze, której nie było.... bo pani zapomniała, że jest nieczynna. Obsługa księgarni, w de facto pomieszczeniu o dość niezłej akustyce, wyzywało się od chamów. Byłem na tyle zniesmaczony, że kawusię już sobie podarowałem. ALE jedno piękne światło zaświeciło w tym przybytku: Yoshihiro Suda, który w swojej sztuce rzeźbiarskiej kontynuuje tradycję japońskiego drzeworytu, tworząc delikatne i precyzyjne przedstawienia roślin. Jego „modelami” są rośliny i kwiaty rosnące przy ścieżkach, kwiaty z gór, kwiaty w ogrodach i w kwiaciarniach. Wchodząc do pomieszczania wystawowego, składającego się z kilku ascetycznych pokoi, w których do jednej tylko ściany przyczepiony był jeden kwiat, natychmiast ogarnęła mnie błogość, autentyczny, mistyczny związek ze sztuką czystą, totalnie minimalistyczną. Przypomniałem sobie puste wręcz kartki pocztowe, wysyłane przez wujostwo z Japonii, które docierały do naszego domu w latach 70-tych. Te niewielkie kwiaty, samotnie przebijające się ze ścian są wykonane z drewna, każdy płatek, dziurawy listek, łodyga. Mysterium natura subtilia. Niesamowite wrażenie lekkości bytu, siły natury, i jakiejś nieokreślonej radości życia. Ta praca zrekompensowała pozostałą bylejakość. 

wtorek, 2 sierpnia 2011

Art brut

AUTENTYCZNOSCDzisiejszy deszczowo - słoneczny dzień w końcu dał mi możliwość dalszej penetracji Krakowa rowerkiem, na nic nowego się nie zdecydowałem, bo fobia burzy jest u mnie zbyt silna, żeby oddalać się od domu. Na Kazimierzu niebo znowu zamruczało, zapłakało więc schowałem się w Muzeum Etnograficznym, które polubiłem już kilka lat temu, bo jest mi jakoś bliska sercu tematyka rustykalna. Okazało się,
Kilka wybranych prac z wystawy
że jak zwykle poza stałą ekspozycją trafiłem na tą oto wystawę "W kierunku autentyczności". Z zainteresowaniem przyglądam się pracom, po chwili stają mi się jakieś dziwnie znajome. W opisie wystawy czytam: "Autorami prac są twórcy z kręgu art brut, których twórczość, tajemnicza i zagadkowa, wyrastająca na poboczach oficjalnej kultury (...). Czysta, autentyczna, nieskalana edukacją jest świadectwem niepowtarzalnych indywidualności (...), które zaskakują estetyczną dojrzałością, samodzielnością, talentem, bogactwem wyobraźni..." Swoją karierę zawodową rozpoczynałem pracując w ośrodku terapii zajęciowej dla osób z upośledzeniem umysłowym, prowadziłem zajęcia z rzeźby i ceramiki. To właśnie tam odkryłem i poznałem tą nieskażoną sztukę, która kilku naszych podopiecznych doprowadziło do indywidualnych wystaw w wielu muzeach i galeriach, jednego nawet do paryskiego Luvre'u. Oczywiście nie wszyscy artyści z kierunku art brut są w jakimś sensie niepełnosprawni, takie myślenie byłoby dla twórców zbyt ograniczające i krzywdzące. Zastanawia mnie tylko fakt na ile art brut jest sztuką nieskażoną, wolną od jakiegokolwiek akademizmu, a na ile terapią (arteterapią). Ale to są takie sobie dywagacje, przecież Nikifor czy Chełmowski nie byli uczestnikami żadnej terapii.
To co mnie ujmuje w tych pracach to przede wszystkim bezkompromisowość, absolutna szczerość, żadnego kłamstwa, pozerstwa, silenia się na artyzm, akademizm. Ci ludzie tworzą to co chcą, jak i kiedy chcą, i to co najważniejsze, są absolutnie pasjonatami. Ci którzy byli w pracowni-skansenie Józefa Chełmowskiego w Brusach (jest on jednym z największych przedstawicieli art brutu, prezynajmniej dla mnie) mieli okazję tę pasję poczuć. W moim domu mam jedną Jego pracę, którą cudem udało mi się wyprosić i kupić, a nie ma on w zwyczaju sprzedawania swoich prac, ot tak, bez powodu.
Erotyk... taki był tytuł pracy, to ten kompletny 
brak kompromisów, który tak mnie porusza.
Brak kompromisów - ile razy życzyłem sobie taki w życiu być, żadnej autocenzury, niestety mechanizmy kontroli mam nad wyraz dojrzałe, a szkoda. Może teraz jest ten moment, moment w Kroke, żeby poluźnić je choć trochę.