piątek, 4 maja 2012

Maju baju

Mój blog o Krakowie chyba powoli zamiera, to pewnie jakaś kolej rzeczy. Staję się bardziej mieszkańcem tego miasta aniżeli turystą, który na chwilę wpadł do tego miasta i obserwuje jego życie. Aczkolwiek pogląd ten nie usprawiedliwia mojego lenistwa w obserwacjach teatralnych, bo do teatru ciągle łażę i z miłością słucham, patrzę i chłonę. Dotarłem w końcu do Słowackiego. To ten wielki gmach, który widzą wszyscy przyjeżdżający do Krakowa, kiedy wychodzą z podziemia idąc od strony dworca czy Galerii Krakowskiej. Piękny gmach na skraju plant, historia teatru polskiego ze słynną kurtyną Siemiradzkiego.

Foto telefonem na scenę z balkonu

Wybrałem się tam na dość małą znaną sztukę Ibsena Peer Gynt (nie mającą nic wspólnego z osławioną muzyką Griega). Ibsena trzeba lubić, bo to trochę archaiczny facet, którego dramaty raczej były aktualne, a dzisiaj są zapomniane, bo też nie mają z czym dyskutować. I chociaż pióro Ibsena jest fantastyczne, to wizjonerem facet nie był i jego dramaty mogą wydawać się lekko mdławe. Dlatego też adaptacja tekstu, którym posługiwali się aktorzy, to wielki szacun dla scenarzystów. Jako że kupowałem bilet w ostatniej chwili dostałem, z czego najpierw się cieszyłem, bilet w loży na drugim piętrze. Teatr Słowackiego to taka wiedeńska opera, czy moskiewski Bolszoi, tylko mniejszy i bez złota. No i spodziewałem się fajnego miejsca. Nigdy więcej. Gówno widziałem, bo daleko do sceny, ludziki jakieś małe, nic z twarzy odczytać, jedynie mogłem intuicyjnie i twórczo dopasowywać tekst do tego co robią aktorzy, albo do tego co mogą robić, bo małe gesty były dla mnie niedostępne. Zły byłem jak cholera. Dlatego też nie mogłem nawet jakoś specjalnie ocenić tego spektaklu, choć zdecydowanie drugi akt był lepszy. Całość jakoś nie rzuciła mnie na kolana, wydawał mi się jeszcze niedorobiony, musi jeszcze trochę pożyć i popracować... Natomiast to co mnie najbardziej zainteresowało w tym teatrze, to kulisy, cudowna przestrzeń i widownia. Teatr jest przepiękny, człowiek przenosi się w czasie momentalnie do XIX wieku, choć na deskach obskurny XXI wiek (scenografia). Trochę to zgrzyta, ale... Paniusie krakowskie, niunie wypindrowane witające się ze sobą jak królowe angielskie i towarzyszące im posągi-dziwolągi płci męskiej rozbawiają mnie absolutnie. Manieryzm w najlepszym, barokowym wydaniu. Powłóczyste spojrzenia towarzyszące powłóczystym szalom i sukniom, natapirowane włosy i czerstwe smokingi od razu przypomniały mi wizytę w tut. kuratorium oświaty, kiedy napudrowane i wystylizowane glorie znające się doskonale na prawie oświatowym, ale nie na rekrutacji, pastwiły się kandydatami do pracy. Skąd to do chlery się w tym Krakowie wzięło, przecież my Słowianami jesteśmy, niezbyt chlubną rasą, złodziejską i perwersyjną, chłopsko-robotniczą. Boy pamiętam pisał jakąs swoją fraszkę, że w Krakowie to tylko inteligencja... albo jakoś tak.. znalazłem:
Tak więc: chytry jest Germanin,
Francuz - sprośny, Włoch - namiętny
A zaś każdy krakowianin
Goły i inteligentny.

Niech tam sobie inne nacje 
zadzierają nosa w górę -
Kraków też ma swoje racje
Swoją własną ma kulturę.

Goły to na pewno nie, bo miasto bogate i to bogactwo widać gołym okiem, a nie tyłkiem. No a to zadzieranie nosa, chyba się zgadza. Mnie to bawi absolutnie, ale znam też takich, których to przeraża. Dwa księżyce, po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz