piątek, 18 listopada 2011

"Stopy, uda..." w nowej odsłonie Freeday Teatr

Znowu weekendowy teatralny maraton, ale co ja za to mogę, skoro kocham teatr, a tu wreszcie mogę wyżywać.  Tym razem bardziej oficjalnie o spektaklu Karola, który jeszcze grany był na Wietora.
Ekipa aktorska Z. Nowogórska, A. Korfel, M. Żak, D. Rusek
Freeday Teatr zafundował odświeżony spektakl Stopy, uda i inne wstydliwe części ciała po kilkumiesięcznej przerwie. Kolejny społecznie zaangażowany temat, z którym pewnie (można powiedzieć bez fałszywego udawania) boryka się każdy człowiek - odchudzanie, nienaganna figura i wszelkie fiksacje związane z nienagannym wyglądem.  Ale czy tak naprawdę jest to spektakl o cielesności? Absolutnie nie... To dadaistyczne zmierzenie się ze współczesnym emballage, mającym na celu zwrócenie uwagi widza, na problemy o wiele istotniejsze niż kilogramy tłuszczu kryjące się pod skórą. Po części to także psychoanaliza tekstów internautów, wiecznie odchudzających się - przeważnie - kobiet. Każda z nich mniej lub bardziej świadomie dociera do swojej głębi, dając widzom wgląd w ich życiorys: relacje z rodzicami, "złe miłości", metody wychowawcze, lęki, małe kłamstewka, samotność. To kobiety uwięzione, uwięzione nie tyle w swoich ciałach, ale myśleniem o swoich ciałach, zafiksowane, podejmujące coraz bardziej ryzykowne działania, którym przyświeca jeden cel: płaski brzuch (i nie tylko).
W jakimś stopniu każdy odnajdzie tam siebie. I niech nie myślą mężczyźni, że to nie o nich! Wręcz przeciwnie, przyglądając się motywacji tej wiecznej gimnastyki, można znaleźć dwa źródła: pierwsza to zdobycie faceta, druga to utrzymanie go przy sobie. Żebraczki miłości, niekochane w dzieciństwie, niekochane w szkole, niekochane w pracy, nauczyły się jęczeć, żebrać o dobre słowo, o uczucie, walczyć ze sobą, żebrać by poczuć się bezpiecznie, by poczuć się akceptowaną. Czy mężczyźni są inni, nie... ewentualnie piją, dlatego wśród uzależnionych osób więcej jest mężczyzn aniżeli kobiet.
Fragment spektaklu, zdjęcia z próby w galerii
Chcemy czy nie chcemy, gdzieś w tle pojawiają się pytania o kondycję człowieka, którą można rozpisać między podstawowe pytania egzystencjalne: kim jestem, skąd pochodzę, dokąd zmierzam, co mnie warunkuje. By znaleźć odpowiedzi trzeba mieć odwagę, czy bohaterki forów internetowych ją mają? To trzeba samemu ocenić.
Co jeszcze czeka widza na "Stopach"? Fenomenalne zabiegi reżyserskie, widzowie są zaproszeni do grania, rodzi się wieź między miedzy postaciami a widzami, można pogwizdać, zaklaskać, zatańczyć, krzyknąć, jak to bywa w otwartym i offowym teatrze. Sekwencje z widzami dostarczają wielu wrażeń, ale to trzeba zobaczyć i sprawdzić na sobie osobiście... Cudownie, energetycznie grają:  Agnieszka Korfel, Zuzanna Nowogórska, Dominika Rusek, Magdalena Żak. Wspominałem już o młodych aktorach pisząc o Nadieżdzie 11/2. Dziewczyny i tym razem nie zawiodły, profesjonalne do bólu, grają przeszywająco, bez kompromisów, w jednym momencie są seksowne, uwodzące, by po chwili stać się monstrum ujadania i obżerania.
Jednym zdaniem: trzeba to zobaczyć, ponieważ Stopy, uda... to podróż w stronę samoakceptacji, dla wszystkich którzy się frustrują swoją osobistą historią - pozycja obowiązkowa, pomoże, bo mamy dobre ciało. 

środa, 16 listopada 2011

Małe wydarzenia - lekarz

Nie samą sztuką żyje człowiek, zwłaszcza, że termin pierwszej w historii wizyty u kardiologa w Szpitalu Jana Pawła II, czy tzw. klinice właśnie nadszedł. Poradnie akademickie zazwyczaj są okupowane, tłumy ludzi, hałas, brak dokładnych terminów... właśnie z tego powodu w Gdańsku przeniosłem się do prywatnej przychodni kardio, na szczęście dzięki znajomości mojego pierwszego operatora, lekarz zapisał mnie na NFZ (Darek - dzięki za wszystko!). Pełna kulturka, wizyta na godzinę, szczegółowe badania i konsultacje co pół roku. Rozbestwiony taką opieką zjawiłem się w klinice, drugi w kolejce, godzina 9.00. Ucieszony, że za pół godziny do domu, czekam wizyty.
No i się zaczęło: ktoś bardziej chory ode mnie, lekarza jeszcze nie ma. "Elektrycy" (technicy elektrokardiologii) zapisują mnie co najmniej 30 minut, formalności brrrr. Musiałem wyjść bo ktoś zemdlał (generalnie geriatria). Jakieś baby - góralki kłócą się niemiłosiernie, a niby to chore na serce. Wracam; jest problem bo mieszkam w Tczewie, a nie mam meldunku, tłumacze, że jestem małopolska kasa chorych, bo się przeniosłem, a meldunek nie ma nic do rzeczy. To pan się nie będzie meldował? Nie, a po co? To co tu zrobić? Mówię, jeszcze raz, że małopolska. Nie rozbierać się, nie trzeba. Siedzi wygodnie, luźno, wyciągnie rękę, ciśnienie 100/60, niskie, bo pogoda jaka była każdy wie, łeb boli jak bania. Nie opiera się o ścianę, luźniutko. Kładzie skaner, proszę, żeby nie wyłączać, bo wtedy mam zawroty głowy i wrażenie, że umieram. Po 10 sekundach zdejmuje skaner. Tak szybko? Tak, pan patrzy na ekran, a tam wychodzi moje serce, moje życie z ostatniego roku, moje klisze pamięci zapisane na elektrokardiogramie. Siedzi prosto, luźno, kładzie kółko, którego nie znam, bezprzewodowe. To ustawia parametry, zresztą są w porządku. Weźmie kopertę i czeka pod piątką, profesor już jest. Przyjdzie za półtora roku, szybciej nie trzeba, chyba, że coś będzie zielenieć albo jak będzie sinieć, wie przecież dobrze. Tu ma numer MIP, kiedy zadzwoni zawsze poda ten numer. Do widzenia.
Czeka na lekarza, czekam na lekarza. Sprzęt mają rewelacyjny, myślę z zadowoleniem. W kolejce do lekarza jestem pierwszy, w konsekwencji wchodzę jako... czwarty. Ciekawe czy ten starszy umrze dzisiaj, czy jeszcze pożyje? A ten co ma Parkinsona... współczuje mu, Boże nie chce być taki niedołężny. Ale jakoś ludzie są tu pomocni, więc się dopasowuję i pomagam jak umiem. Do mojej nieistniejącej kolejki dochodzi lekarz. Ciężki przypadek, profesor pewnie będzie wiedział co zrobić. Trzyma w ręku grubą teczkę dokumentów. Jest zmęczony, a to dopiero południe. Miałem nockę na ostrym. Długo Pan tam będzie? Ile trzeba, to ciężki przypadek. Profesor z biegiem wychodzi... zaraz wracam. Lekarz i ja czekamy. Dołącza jedna z kłótliwych góralek, pan ostatni? Nie - pierwszy - odpowiadam, to ja po panu. Profesor wraca, pacjent wychodzi, lekarz wchodzi, czekam. Skończyli, pan wejdzie, zaraz wrócę bo muszę tego Kowalskiego do życia wrócić. Czekam sam w gabinecie. Wraca, przegląda dokumenty, z pana to taki chory, że szkoda gadać. Znajdzie sobie jeszcze takiego sercowego normalnego, bo my to elektrycy. Stanie do kolejki w rejestracji to wszystko podpowiedzą. U mnie jest dobrze, a leki potrzeba? Potrzeba. Wychodzę.... jest 11.30, a byłem drugi w kolejce. Nie idę do rejestracji, pójdę prywatnie, a niech tam, byle nie tu, raz na rok wystarczy....Amen.

Małe wydarzenia - śladami Kantora ciąg dalszy

Nikt już tego płaszcza nie założy
Zwiedzam Kraków nieustannie. Nie tylko łażę po teatrach, ale podglądam to piękne miasto codziennie. Poznaję nowe dogodne połączenia tramwajowo - autobusowe, nowe uliczki Starego Miasta, urocze zaułki (nie tylko najsłynniejszy Niewiernego Tomasza), nowe detale, secesję, antyki i antykwariaty. Któregoś dnia zaplątałem się na Siennej, przycupniętej do uroczego Małego Rynku (kto wie, czy nie ładniejszego od Głównego, na pewno spokojniejszego). Pod numerem 7/5 na poddaszu znajduje się oddział Cricoteki, dawne mieszkanie Tadeusza Kantora, w którym spędził ostatnie 3 lata życia, w którym również, jak zwykle wzburzony po generalnej próbie do spektaklu Dziś są moje urodziny, zmarł. W mieszkaniu tym znajduje się dawne atelier i pracownia Mistrza. Aktualna ekspozycja obejmuje rysunki i mini aranż do wspomnianego Aujourd'hui c'est mon anniversaire. Rysunki malowane jak lubił: kilka kolorów: czarny, srebro (biel), ugier... trois couleurs, każdy opatrzony zapiskami do sekwencji przedstawianych potem przez genialnych aktorów. Wrażenie robi pokój, taki tam ład, spokój, wszystkie meble, akcesoria i elementy dekoracyjne pozostawiono. Biedny Pokoik Wyobraźni, nie wydaje się taki biedny, aczkolwiek na artystę o klasie światowej można powiedzieć, że skromny, bardzo skromny, ale też i Kantor nie przywiązywał się do pieniędzy, nie miały one dla niego większego znaczenia. Oczywiście kupiłem tu kilka pozycji, płyty, książki, moja kantorowska półka rośnie.
Kantor patrzy na Mały Rynek, a ja w tle
A oto przygoda: Maria Stangret - Kantor ma dzisiaj 82 lata, w Warszawie będzie miała kolejną wystawę (jest malarką). Niedawno przeprowadzała w swoim domu remont, w jakimś zakamarku robotnicy zauważyli rulon, w jakim plastycy przechowują, czy przewożą swoje prace. Otwarła je, a tam w środku trzy obrazy, uważane przez nią za zgubione, a może zaginione w czasie przeprowadzki z Nowego Jorku do Krakowa (powrót ze stypendium). Odnalazły się po pięćdziesięciu latach. A wszystko to wysłuchałem osobiście... i patrzyłem, patrzyłem, rozdziawiałem gębę ze szczęścia, potem rozmawialiśmy o Wielopolu Wielopolu. Tam duchy mieszają się z żywymi, co za Pokoik, zobaczcie dopóki jest, a może spotkacie Mistrza, jak ja.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Listopadowy Barakah

Zrobiło się zimno, listopadowo zimno i wilgotno, śmierdząco (palą ludzie w piecu śmieci.... a fuj) i smutno. Podobnie jak w całej Polsce, więc nie ma co orzekać o nieszczęśliwym listopadzie. Weekend spędziłem bardzo leniwie i towarzysko, delektując się kontaktami społecznymi i interakcjami w gronie przyjaciół doświadczając seksualnego terroryzmu, co oczywiście generowało cudownie dobry nastrój, poczucie wolności i przynależności do miasta (przekładając na język potoczny, po prostu chłopy świntuszyły). I nie tylko, bo dając ujście swoim zapędom egzystencjalnym niedzielny wieczór spędziłem w ulubionej piwnicy Klezmer Hois, czyli Teatrze Barakah, na niedawno premierowej sztuce Statek dla lalek. I znowu Serbia. Czyżby współczesny dramat europejski zdominowały Bałkany i Izrael? Może być... bo tylko doświadczenia wojenne dają tak mocne efekty i niosą tyle psychologicznego przekazu, że można by obdzielić nim kolejnych siedem pokoleń. Młoda dramaturgia serbska wzięła na warsztat swoich rodziców i pokolenie "jedno wstecz" pod sąd i huzia rozliczać. Przypomina to trochę naszą i europejską wiosnę 68. Tak - to wasza wina, że rozwaliliście to, co było dobre. Nie będziemy żyć jak wy, będziemy inni, lepsi... taka spłycona ordynarnie przez mnie idea przyświeca nowym dramatom wydanym zresztą w Polsce (Serbska ruletka. Dramat serbski po 1995, red. A. Cielesta, L. Małczak, D. Zwierzchowska, Katowice 2011). To w tej pozycji znajdzie się cudowna Nadieżda i dzisiejszy Statek dla lalek Mileny Marković.
Ten spektakl to prawdziwy tygiel, bałkański tygiel, pełno tam emocji, które powodują, że chce się wyć, że jest się rozczarowanym sobą, przeszłością, że jest się rozczarowanym sztuką, że jest się zniesmaczonym brutalnością ...lalek. W nocy śniłem scenę, kiedy elektryzująca Monika Kufel wrzeszczy wijąc się po podłodze w alkoholowym amoku: WYPIERDALAĆ do młodych adeptów sztuki. Ta sztuka to studium rozwoju osobowościowego głównej bohaterki, a raczej jej degrengolada, począwszy od wpływów  toksycznych rodziców, skończywszy na własnej niemocy, alkoholizmie i samotnej śmierci. To kobieta "po przejściach", dojrzewa w niej wielka sztuka, dramatyczny artyzm, ale przypłaca to okropną samotnością, rozżaleniem, wręcz jakąś ułomnością psychiczną. To co nie jest dopowiedziane, jest dośpiewane mocną i odważną muzyką Piotra Lewickiego. Chyba, jak uzgodniliśmy "we czterech widzów", najpiękniejszą sceną była ta z rodziną Niedźwiadków. Było w tym coś ironicznego, kompletnie surrealistycznego; piękna i jak zwykle obezwładniająca Lidia Bogaczówna w sukni balowej, a z tyłu doszyty.... ogonek. Główny udział miał tu młody, niezwykle dynamiczny aktor Słowackiego Michał Chołka, rodem z Lęborka! Prawie ziomal. Największym atutem tego spektaklu jest gra aktorów, to mnie najbardziej zachwyca w Barakah, że na tej malutkiej przestrzeni można wczytywać się w każdy kawałek ciała, zagrany niuans, wyśpiewany dźwięk, spojrzenie i gest aktora. Aktor nie może udawać, że udaje, MUSI być prawdziwy. To jest niesamowite i dla widza bezcenne. Nie wiem, z czego to wynikało, ale momentami spektakl cichł, jakby znużony upałem w letnie południe belgradzkiego dnia grozy,  by po chwili znowu wznieść się do góry i opasać ciężarem życia bezbronnego widza. Barakah, co jest istotne, nie robi sobie z widza żartu, traktuje go poważnie, z czułością, mądrością i serwuje najlepsze aktualne teksty, wychodzisz i myślisz, dyskutujesz, sztuka trwa w tobie i dalej, i dalej... bo inaczej wsiądziesz na statek i odpłyniesz, jak lalka... na śmietnik.
Nie jestem do końca w temacie, ale myślę, że Ana Nowicka, dyrektor i reżyser, ma niewiarygodny wpływ na ludzi, z którymi pracuje i niesamowity zmysł literacki, dzięki któremu można wręcz rozpływać się w słowie. Już teraz nie mogę doczekać się kolejnych wydarzeń.

czwartek, 10 listopada 2011

Zmagania patriotyczne wg Klaty (Teatr Stary)

Moja prowincjonalna próżność domaga się czasami, by wykorzystać okazję i zobaczyć, poznać, posłuchać kogoś znanego, kogoś z pierwszych stron gazet; oczywiście bez przesady z tą celebrities, bo mówię tu o teatrze, a nie o kosmitach internetowych, bo też takiego jednego widziałem: w krótkich spodenkach, kolorowych skarpetkach i sandałkach w październiku... po czasie mi wyjaśniono kto zaś. Najczęściej widywaną przeze mnie personą krakowskiego świata jest słynna Nelly, do bardzo bliskiego spotkania doszło między regałami w Ikea, no proszę, bogaci też tam kupują. Ale do rzeczy.
Próżność plebejska chciała teatru znanego, wielkiego, docenianego. Okazja zdarzyła się wczoraj, przez znajomość dostałem wejściówkę do Teatru Starego na spektakl Trylogia wg Sienkiewicza, w reżyserii J. Klaty (co jest tu przecież istotne). O matko któż to tam nie grał: Dymna, Kolasińska (mam, z północy znana głównie ze Spotkań z balladą), Globisz, Huk, Grałek, Peszek senior i junior, Kozak i jeszcze paru innych, wszystkie twarze znane z telewizji, mniej lub częściej obserwowalne, dyć plejada gwiazd. A skoro gwiazdy w oprawie reżysera cenionego, oryginalnego to i wymagania duże.
Żałuję, że nie znam teatru Klaty, dziwię się, że nie widziałem jego Hamleta wystawianego w Hali Stoczni. To artysta pełną gębą, awangardowy...? nieee, niszowy na pewno, prowokacyjny..? tak, trochę konceptualny (zauważyłem kilka numerów z Kantora:-). Na pewno patriotyczny w nowoczesnym, dla niektórych nie do przyjęcia, znaczeniu. Reżyser, który o współczesności opowiada językiem i tekstami klasyki, okraszone ciężką, atonalną muzyką i rozwiązaniami wyobraźni nie od parady.
Trylogia Klaty, na szczęście, nie ma  absolutnie nic wspólnego z Hoffmanową wizją Sienkiewicza. To wizja znacznie pogłębiona, polegająca na zdjęciu sukienki bajkopisarstwa, jak sukienki z obrazu Jasnogórskiego, który jest centralnym elementem scenografii. Pozostaje goły Sienkiewicz, tzn. pozostaje to z czym Klata polemizuje, z Sienkiewiczem legendą i do tego dość nieudaną. Pokazuje polskość szorstką, zmęczoną, szpitalną, bohaterów rozczarowanych, pacjentów ubogiego szpitala, ale kochających kraj indywidualnie, po swojemu. Kochających kraj do końca, mimo tragedii jaka ich spotyka, w finałowej scenie schodzenia do podziemi w obleganym Krzemieńcu, (analogia do kanałów w Powstaniu Warszawskim) wysadzają się (albo i nie, bo nic tu nie jest jednoznaczne), przy dźwiękach słynnego kazania księdza Kamińskiego, poświęcają to swoje smutne życie. Tu wszyscy mają dość, ledwie czasami starcza sił na jakiś waleczny zryw, tu każdy walczy ze sobą i swoimi miłosnymi afektami. Bohaterowie porywają się do walki, by za chwilę machnąć ręką i położyć się do swojego ciepłego łóżka. Jedynie Zagłoba, fenomenalnie grany przez Juliusza Chrząstowskiego, jest jakiś inny, ciągle ma siły, ciągle optymistyczny - (no i jego duet z Dymną w III akcie... aj waj!)
Dwie sceny zostały mi w pamięci, pierwsza to procesja z obrazem Matki Boskiej o twarzy Kolasińskiej w czasie oblężenia Jasnej Góry, a druga to Katyń, w której oprawcą egzekutorem jest Azja Tuhajbejowicz, niedawny derwisz raczący widzów mistycznym tańcem. Po tej przejmującej scenie na przekór widzom, Klata każe wysłuchiwać dokładny, sienkiewiczowski opis wykonania wyroku śmierci i konania Azji, pt. co też mu Polacy uczynili. I dobrze mu tak, po co tylu ludzi zabijał, dzikus jeden!!!
A aktorzy? no fajni są, pełna profeska... Kiedy się widzi taką ciżbę pierwszy raz w życiu na żywo, to nic nie przeszkadza, nawet to, że Peszkowi nie bardzo chciało się upadać kiedy go rozstrzeliwali, ale to aktor senior, wszystko wybaczam, bo uwielbiam go ślepo. Zresztą popatrzcie: http://www.youtube.com/watch?v=I0c2K5ihLAk&feature=mh_lolz&list=FL2zlANqFAD2Ee2VEAqHAclA
Następny będzie Trans-atlantyk, ale to dopiero w grudniu. A teraz, gdy ktoś mnie zapyta czy iść? Odpowiem: iść, szczególnie w listopadzie, kiedy Marszałek ożywa...

niedziela, 6 listopada 2011

O jedzeniu jeszcze nie było

Że też do tej pory nie pisałem nic o krakowskim życiu w knajpach, restauracjach, klubach, pubach itd. Za wiele to ja do nich nie chadzam, ale kilka ulubionych miejsc na mapie kulinarnej Kroke mam, zatem czasami się bywa, tym bardziej, że miasto restauracjami stoi. Na pierwszy rzut idą dwie bryki:
Moment i Nova na Kazimierzu, obie położone obok siebie, obie podobnie drogie, ale jedzenie tam serwowane to delicje, nie zdarzyło się, żebym był niezadowolony z jakiejś potrawy. Totalnym naszym hitem jest tarta z białą czekoladą i malinami oraz sałatka z krewetkami spożywana notorycznie przez jednego z przyjaciół, równie pyszna i często zamawiana w towarzystwie jest bagietka z wołowiną i czerwona cebulą. Poza tym kombinacje, połączenia smaków, ingrediencji, dodatków jest niesamowita i w domach na pewno niespotykana, do tego zupy, które zaskakują kolorem, zapachem i cudownym smakiem. Obie restauracje serwują również dania sezonowe, tematyczne a także kuchni fusion.
Na Szerokiej knajpa hinduska Bombaj, wystrój raczej skromny, ceny umiarkowane, jedzenie rewelacja, tam pierwszy raz jadłem nany (chlebki) z ziemniakami czy czosnkiem. Jedzenie bywa pieruńsko ostre, co też raz wypróbowałem i odtąd proszę o łagodny kaliber ostrości. Jako ostatnie danie warto zjeść lassi - słodki jogurt z mango, dzięki któremu nasze kubki smakowe wracają na swoje miejsce.
Na Kazimierskim  Placu Nowym rządzą zapiekanki,
parę złotych wystarczy żeby najeść się podczas
zwiedzania miasta. Moja Glomza - projekt również się skusiła.
Do Chińczyków w Tczewie chodziłem bardzo rzadko, bo zjadanie tłuszczu nie leżało nigdy w mojej naturze. Ale tu, w Łagiewnikach na Wadowickiej jest restauracja Hong Long z wprost przepysznym jedzeniem; najbardziej zaskakujący jest sposób podania - chrupiącą kaczkę, krewetki czy soczystego kurczaka dostaje się na gorącej, skwierczącej patelni, wyciąganej prosto z pieca, za którą unosi się zniewalający zapach imbiru, czosnku, ziół wszelkiej maści. Ryż podany osobno, zawsze w towarzystwie dwóch sosów i surówki ze świeżej kapusty (to chyba ukłon w naszą stronę i bardzo dobrze).
Problemem nie jest także codzienne jedzenie obiadów "na mieście". Barów mlecznych (i nie tylko mlecznych), w których serwuje się domowe jedzonko jest kilka; oczywiście najsłynniejszym, bo chyba także opisywanym w zachodnich przewodnikach o czym świadczy obecność obcokrajowców pożerających pierogi i bigos, jest bar na Grodzkiej. Pełno tam różnych freaków, czasami żuli, biznesmenów i innych białych kołnierzyków, turystów, studentów i mieszkańców miasta. Podobne miejsce odkryliśmy niedawno na Karmelickiej - Bar Na Rogu, warto się tam wybrać, bo i blisko Rynku i smacznie, a co najważniejsze tanio.
O pozostałych miejscach typu puby, piwiarnie, cukiernie, kawiarnie...o matko ile tego tu jest. I pomyśleć, że w centrum mojego 60-tysięcznego miasta jest dosłownie jedna restauracjo - kawiarnia, to żal rozstania jest zdecydowanie mniejszy. Smacznego!

czwartek, 3 listopada 2011

Zaduszkowe i kawałek potem

Cmentarz Rakowicki płonie
W czasie tych Świąt pierwszy raz zatęskniłem za domem rodzinnym, za znajomymi cmentarzami, za grobami, na które przychodziłem już tylko ja, za kochaną rodziną; poczułem, że zostało za mną dość dużo.  Chyba każde święta wytwarzają jakiś resentyment, który każdy w sobie z dzieciństwa nosi uwiązany do karku, albo nogi, jak klisze pamięci, które pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają, choć emocje dręczące, albo przyjemne ciągną się i ciągną. Noszę w sobie ten maleńki pokój dziecinny, ze swoimi zabawkami, łóżeczkiem, kołderką... zapominam tylko, że to już
jest martwe, kulą u nogi. Do czego więc tęsknimy? Naprawdę do domu, do rodziny? Chyba bardziej do wspomnień, do emocji, które towarzyszą tym wspomnieniom, a nade wszystko do poczucia bezpieczeństwa, do krainy szczęśliwości, która nigdy nie wróci (chyba, że człowiek zwariuje i wyląduje w psychiatryku). Prawdę mówiąc to jest niesłychane, jak dzieciństwo jest ważne dla dalszego bycia, niesłychane jaki ma potężny wpływ, a niby tylko się bawiliśmy. Niestety jak w gąbkę wsiąka w nas każde słowo, wypowiedziane zdanie, najsłabsza emocja, naszych rodziców i tworzy potem takie monstrum. A miało być o Zaduszkach, no właśnie... wyprawa na Cmentarz Rakowicki.. masakra, tłumy ludzi jak na Monciaku w Sopocie, tylko, że atmosfera inna. Nie było zbytniej możliwości porobienia zdjęć, bo ludzie po [prostu przeszkadzali. W tej nekropoli byłem pierwszy raz i zachwyciłem się bardzo. Cmentarz jest przepiękny, mam zamiar wybrać się tam za dnia i przyjrzeć dokładnie nagrobkom. Oczywiście pomaszerowałem z planem, by dojść do grobu Mistrza, jakież ogarnęło mnie wzruszenie, kiedy z daleka zobaczyłem chłopca z Umarłej klasy! Wrażenie niesamowite, do tego te znicze, światło. Zapaliłem też lampkę, a co tam. Kantor lubił być wielbiony!
Umarła klasa, grób Kantora
Na Targach Książki, które akurat trwają w         Krakowie, udało mi się kupić film dokumentalny  zrealizowany w trakcie prób do przedostatniego  spektaklu Nigdy już tu nie powrócę, za chwile odlatuję do Teatru Śmierci. 
"Moja ostatnia wyprawa w tym życiu, które na równi z moją sztuką pojąłem jako nieustanną podróż
p o z a  c z a s e m
i  p o z a  w s z e l k i m i 
p r a w a m i . . ."
T. Kantor