poniedziałek, 5 września 2011

Choroba

Miniony weekend spędziliśmy na Łemkowynie, krainie chyba dwojako istniejącej i nieistniejącej, krainie niezrozumianej, nieznanej, ale dla mnie to region... jeden z najpiękniejszych na świecie. Bogactwo przyrody, antropologii i kultury jest tu przeogromne. Wszystko to ginie, kiedy z domu rodzinnego przychodzą złe wieści. Ojciec choruje od 20 lat, niby kwestia przyzwyczajenia do jego stanu, chociaż życie na bombie osłabia czujność i jakoś zawsze jest zaskoczeniem gdy wybuchnie. Kilka dni temu wróciłem od ojca zostawiając go znowu w kolejnym pobycie w szpitalu, dwudziesty, dwudziesty pierwszy... może trzydziesty. Takie to normalne. Ale dzisiaj okazuje się, że jest źle. Przyglądam się swojej reakcji: najpierw przeszły mnie dreszcze, jak przy napadzie lękowym, potem przyszedł smutek, myślenie, że może już go nie będzie, pojawiają się dziwne projekcje. Rozmowy z rodziną przynoszą trochę spokoju. Mój brat powiedział mi niedawno, że ojciec niczego nie nauczył, że odbiera go jako wielkiego nieobecnego, bez wpływu na jego życie. Mnie na pewno nauczył zbierać grzyby, łowić ryby i trochę gotować, chociaż w tym punkcie zazwyczaj mówił mi, że mogę mu pogwizdać... ma rację. A czy był obecny? Hm pewnie tak, ale chyba bez wpływu na moje życie. Tato miał trudne życie: wojna, paskudne wręcz dzieciństwo, trudna młodość, wczesne małżeństwo... ciągle doświadczana bieda, nieudolność i choroba, która zabrała mu osobowość, a mimo to kiedy byliśmy dziećmi dawał nam siebie jak umiał. Może to wszystko fałszywe alarmy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz