piątek, 16 grudnia 2011

Boska Komedia - finał, u mnie wygrywają Dziady

Waham się pomiędzy Mickiewiczowskimi Dziadami a Iwoną... Gombrowicza. Spektakle kompletnie różne, ale tak doskonałe, że trudno się zdecydować. Jednak pomorskie reminiscencje i jakiś pomorski patriotyzm mną kieruje i palcem po Wiśle prowadzi do Fordonu, by przez Brdyujście Brdą dopłynąć na Starówkę, a potem ulicą Gdańską spacerkiem do Teatru Polskiego wstąpić na kilka godzin. Zatem Mickiewicz.Dziady. Performance w reżyserii i scenografii Pawła Wodzińskiego (poza tym pomyślałem sobie, że kaszubsko - kociewscy wielbiciele teatru  mają do Bydzi rzut beretem, a warto).
Momentami odnoszę wrażenie, ze urodziłem parę lat za wcześnie, oczywiście to bzdura, bo przecież każdy czas jest najlepszy, dla tego który w nim żyje i nie ma tutaj żadnego przypadku. Chodzi mi o to, że mam skażony umysł interpretacją Dziadów... szkołą, niestety reżimową. A potem, kiedy już było wolno na Marię Janion zabrakło czasu, albo też się nie chciało. W teatrze powoli zapomniano o Dziadach. Ostatnio odkurzył je Wodziński, ale jak je odkurzył! Chapeau bas, panie i panowie!
Nie chcę tu ruszać ani Mickiewicza, ani polskiego romantyzmu, bo nie chcę się wygłupić. Odczucia subiektywne... tak. W końcu romantyzm to odkrycie "ja",  nurt zgłębiający doświadczenie konkretnej egzystencji. Romantyzm to coś, co jest utajone, skrywane, wyparte,  przede wszystkim łamane tabu śmierci. romantyzm to ożywienie kultury ludzi wykluczonych, zapomnianych, odepchniętych, to w końcu apologia kultury ludowej, offowej, jakby można dzisiaj powiedzieć. Romantyzm wskazuje ponownie na rzeczy pierwotne, to specyficzna teologia chrześcijańsko - pogańska, niestety również to zwrot ku słowiańszczyźnie, tak obcesowo wykorzystywanej przez reżim. Romantyzm kończy się gdzieś na idei absurdu i groteski ludzkiej egzystencji, finiszując w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na Miłoszu, Gombrowiczu, Konwickim, Wajdzie.
I takie były Dziady. Przede wszystkim grane wśród dziadostwa, dziadostwa na scenie, na widowni i wśród jury. Umiejscowienie sztuki w obozie dla uchodźców, chodź początkowo myślałem, że to noclegownia dla bezdomnych było wręcz hipnotyzującym zabiegiem, odtąd kiedy chór zawodził "cicho wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie" zrobiło się cicho jak w kościele i straszno. No więc te dziady czynią dziady, Guślarz jak nawiedzony kapłan wariuje skacząc między namiotami rozbitymi na scenie. Płonie prawdziwy ogień, aktorzy rozrzucają nasiona, jedzenie i gadają z duchami. Tego z najcięższymi grzechami chór ptaków pałuje bezlitośnie maczetami i czym jest pod ręką, krzesłem, garami, resztkami jedzenia.... oj dostało się chciwcowi.
III część Dziadów to realne więzienie, albo jakaś obskurna noclegownia, absolutnie nie żadna tam cela klasztorna Konrada, do której na szczęście kiedyś udało mi się wejść, chociażby po to, żeby zobaczyć puste ściany, łóżko i krzyż na ścianie (dzisiaj w klasztorze Bazylianów w Wilnie, nomen omen potwornie zniszczonym przez komuchów, znajduje się luksusowy hotel, cela pozostawiona nadal jako atrakcja turystyczna jest nienaruszona). Na scenie panuje absolutny konstruktywizm, cudowne... aktorzy i przedmioty absolutnie rządzą sceną, widzami i całą przestrzenią. Nadmieniam delikatnie, że zazwyczaj rząd pierwszy bywa niebezpieczny. Tym razem siedząc w rzędzie siódmym przyjmowałem z pokorą deptanie, plucie i pot  ekstatycznego Konrada, który akurat wybrał sobie moje krzesło na na performance fragmentu Wielkiej Improwizacji, ale za to co to było za przeżycie! Mistyczne!O!
Improwizacja to autentyczny, indywidualistyczny dramat człowieka. Noszę w sobie Lawę Konwickiego, obrazy z filmu przewijają się jak podczas oglądania slajdów, widzę eleganckiego Holoubka, młodego Żmijewskiego... ale tu na scenie ma żadnych sztuczek, żadnych wizji, tu aktor jest mocą sprawczą przedstawienia (oczywiście reżyser też) i konstruktywizm. Tu jest brud, prowincja, na scenie niemożliwy bałagan i śmietnik, więzienie wręcz naturalistyczne. Konrad jest spocony, pół nagi, słania się na nogach, kompletnie wyczerpany walką z Bogiem. To człowiek zniszczony, więźniowie to nie jakieś słodkie lalki, a chłopy mocne w gębie, o silnej pięści, tylko melancholia coraz to większa ich dopada. Oni, Polacy wykluczeni z procesów historycznych, wykluczeni za społecznych oddziaływań stają się performerami. Tworzą zatem swój własny świat, oparty u Mickiewicza na polityce i religii, a raczej na połączeniu tych dwóch rzeczywistości. Czy my - naród Polski - jest narodem wykluczonym? Na pewno prowincjonalnym, cały czas, nie spełniło się proroctwo Mickiewicza o centrum życia europejskiego, tu w Polszcze. Idea Mesjasza narodu stała się jakimiś majakami deklamowanymi w poważny sposób. Sprzedał nas król Poniatowski, sprzedał Churchill, a Unia też pokazała, że nawet przewodniczenie Wspólnocie, nie daje głosu, gdy chodzi o interesy Francji i Niemiec. Słowianie przybyli na ten kontynent jako ostatni i takie mamy miejsce, ciągle ostatnie. Ewentualnie jedno przed Turkami. Wodziński pokazuje Mickiewicza odartego z heroizmu, jego mesjanistycznej martyrologii, śledzimy tekst w kontekście niżu społecznego, marginesu - to głos ludowy, ale ludu wykluczonego.
Dzięki swoistemu "uwięzieniu" w dawnym języku, języku oryginalnym (trudno sobie wyobrazić, żeby uchodźcy mówili tak poetyckim językiem polskim) możemy się zatrzymać myślami nad pytaniem, co można dzisiaj zaproponować wykluczonym, jakim językiem przemawiać i jaki język im zaproponować. To też jest pytanie do ojczyźnianej współczesnej polityki. Kod romantyczny bywa czasami groźny, czego wyrazem dzisiaj jest język nienawiści.
Co mnie najbardziej poraża w tym spektaklu? Przede wszystkim profesjonalne, doskonałe aktorstwo, aktorstwo przeszywające do bólu, Wielka Improwizacja to mistrzostwo najwyższej klasy, scena Balu u Senatora  wzruszająca do bólu. Pamiętacie pieśń śpiewaną w celi: "zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga". W Lawie była marszową, bojową pieśnią (cudowną i bardzo sugestywną muzykę zrobił tam Zygmunt Konieczny), w spektaklu to okrzyk rewolucji, buntu i zarazem rozpaczy, krzyk absolutnej zdeprawowanej agresji w rytmie ulicy. Doskonała scenografia, bardzo malarska, kapitalny konstruktywizm, momentami w stylu Kantora, co mnie oczywiście zachwyciło podwójnie. Bardzo mądra, przemyślana, i głęboka reżyseria. Mogła czasami przeszkadzać zbyt dużą liczbą symboli, niedomówień, pułapek interpretacyjnych. Trzeba było wysilać szare komórki, aby nie zgubić się w przekazie. Ten spektakl przypominał mi trochę utwór Juliusza Łuciuka "Motto", który mój chór śpiewał 1992 w czasie festiwalu współczesnej muzyki sakralnej w Krakowie (dzięki temu byłem na premierze Nieszporów Ludźmierskich w św. Katarzynie). Ten utwór to absolutna walka głosu z dynamiką rozpisaną na czterech stronach, począwszy od piano, przez poszczególne stopnie dynamiczne, osiągając forte fortissimo, po drodze pokonując makabryczne białe dysonanse, by zakończyć się mezzopiano i wyciszyć jak niewielka flauta nad zatoką w pochmurny, letni dzień przed burzą. Dziady narastają, wybuchają coraz to intensywniej, aby osiągnąć swoją kulminację w Improwizacji. Dysonansem jest Bal u Senatora, gra na emocjach, doprowadza do szału, do chęci zemsty, denerwuje maksymalnie. Potem następuje wyciszenie, refleksja, kibitki, znowu dziady.
Mocnym punktem przedstawienia są wyświetlane fragmenty wykładów, listów, wypowiedzi różnorakich intelektualistów na temat Polski okresu XVIII i XIX ww. Wszystkie one niestety pokazywały Królestwo Polskie jako archaiczną oligarchię, w której wyzyskiwani są zarówno chłopi, jaki mieszczanie, a całe społeczeństwo Polskie to generalnie stado głupców, nieuków, gdzie nawet na szczycie władzy rządzi egozim i anarchia. To też trochę zimny prysznic dla współczesnej władzy. Coś w tym oczywiście jest, ale mnie to rozjuszyło. Zapamiętałem najbardziej tą gnidę Voltaire'a, który o Polsce miał bardzo złe zdanie, wtórował rozbiorom i wyraźnie dawał znać i Katarzynie i Fryderykowi, że Polskę należy jak robaka zdeptać i znieść z mapy Europy. Mam nadzieję, że teraz w każdym polskim domu nastanie ofiara całopalna z wszystkiego, co ma chociażby znamiona volteryzmu, niech zobaczy co znaczy duch słowiański, dziki i nieokrzesany. Priwiet! Bratia w boj! Na zapad! Snositie etu propagandu!

Teatr Polski w Bydgoszczy
Mickiewicz. Dziady. Performance
reżyseria, scenografia Paweł Wodziński
premiera 22 kwietnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz