poniedziałek, 3 października 2011

Kolejna odsłona Krakowa, czyli jak to być obiektem, a może eksponatem

Początek października od wielu lat z niczym mi się nie kojarzył, poza tym, że to kolejny miesiąc pracy, w normalnym trybie. Miesiąc różańcowy, pewnie wiele jakiś rocznic, do jakich oczywiście mam wielkie upodobanie. Jadąc moim szalonym rowerem w okolicach uniwersytetu (jechałem na Czapskich oddać zdezelowany aparat fotograficzny do naprawy) zaroiło się od wszelkiej maści dziwaków, tudzież dziwaczek, nierobów, imprezowiczów, wylegujących się nad brzegiem Wisły, zamiast pobierać intensywne nauki i przesiadywać w bibliotekach. A więc tak wygląda najazd studentów... Faktycznie ktoś mi mówił, że będzie to widoczne, no i jest. Przeszkadzają jeździć rowerem, na Rynku nie ma gdzie zaparkować, ławki na Plantach okupują śliczne dziewczyny i przystojni panowie, hałas, przekrzykiwanie, brrrr...  Dawno temu podjąłem decyzję o studiowaniu w kameralnym środowisku, taka ilość studentów aż przytłacza, ale z drugiej strony, na chwilę wróciły tamte piękne czasy, z nutą zazdrości i intrygujących wspomnień.

Na Rynku stoi dyliżans pocztowy, poczta osobowa, każdy ją widzi, niektórzy korzystają, można wysłać piękną kartkę do domu, do przyjaciół, na co i ja się w końcu zdecydowałem. Niby banalna sprawa, choć już powoli zapominana, no więc dokonawszy wyboru pocztówek, kupiwszy znaczki, oparłem się o czerwoną skrzynkę pocztową, wyjmuję z torebki długopis i zaczynam pisać. Po chwili instynktownie wyczuwam, że jestem obserwowany; spoglądam zatem kątem oka, a tu grupa Japończyków uśmiecha się do mnie serdecznie i w najlepsze fotografuje, z osłupieniem kiwam im rączką i pokazuje do kamer (czy jakkolwiek te ich urządzenia się nazywają), że to jest post card, i że writing to my friends and family, pytam czy oni to remeber? Ależ tak, moja babcia mi opowiadała o kartkach.... niech skonam! Zaistniałem w niby tak banalnie prostej sytuacji jako jakiś ewenement społeczno - kulturowy. A przecież 30 lat temu dostawałem od wujostwa prześliczne widokówki z Japonii. Aczkolwiek  muszę przyznać, że całe to zdarzenie jest trochę moją projekcją; nie jestem do końca przekonany dlaczego mnie fotografowali, może miałem koguta na głowie, albo kask przekręcony, rozporek otwarty, nie wiem, bo każdy kto z Japończykiem próbował rozmawiać po angielsku, wie, że jest to komunikacja specyficzna:-) Najważniejsze jednak to dać ludziom radość, oni się cieszyli, poklepywali mnie po pleckach i bardzo ładnie szczerzyli zęby.... oczywiście dopasowałem się i ładnie ukłoniłem. Oyasumi nasai

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz