piątek, 7 października 2011

Ściana płaczu

Absolutnie wszyscy turyści i miejscowi znają to miejsce w Krakowie - ściana z obrazami przy Bramie Floriańskiej. Miejsce magiczne ze względu na swój kicz, chałturę, czasami wręcz zły smak, powtarzalność tematów malarskich, słabość wykonania, po prostu wszystko co najgorsze w sztuce malarskiej zebrało się właśnie tam, choć pewnie od czasu do czasu pojawi się tam faktycznie dobra praca, generalnie przechodząc w tej okolicy nie ruszam nawet głową w stronę tej wystawki, ale wczoraj... Poniosło mnie tam, zafascynowany zdjęciami Hermesa, które wykonał mój kolega fotograf, by również trochę pofiglować ze złośliwym bożkiem. W pewnej chwili zawiał ostro wiatr i obrazy, które zazwyczaj wystawione są na swego rodzaju drucianej podstawie, runęły z lekkim trzaskiem. No to ja za aparat i trzaskam zdjęcia tryumfu natury nad tandetą.  Przejdę teraz na dialogi:
- No chyba nie będzie pan fotografował tego bałaganu - słyszę od podstarzałej, ale ciągle pięknej i intrygującej blondynki - tak nie można, nie wypada.
- Przecież to taki piękny temat - odkrzykuję.
- Lepiej by Pan pomógł zrobić porządek - odparowała.
- Z największą przyjemnością - dodałem i pociągnąłem dalej negocjacje - ale potem pozwoli mi Pani zrobić kilka zdjęć?
- Oczywiście, tylko niech Pan układa jakoś z pomysłem....
No więc takim to sposobem stałem się nijakim opiekunem tego, czego nie cierpię, co napawa mnie wręcz obrzydzeniem. Ustawiałem te obrazki, mogąc do woli przyglądać się fakturom, technikom kładzenia farb, prowadzeniem światłocienia, kompozycji et cetera, et cetera.
Dzieło zniszczenia... mizerne
- Tego kotka Pan da bliżej.
- Ależ on jest ohydny - nie wytrzymałem.
- To jest biznes, a nie muzeum, bo wie Pan... jak przejdzie tędy dziadek z wnuczką, dziecko zobaczy kotka, to co? Dziadek odmówi wnusi? Absolutnie nie... bliżej, o tutaj będzie dobrze.
Po chwili rozmowy odszedłem dalej w sobie nieznanym celu.
Ulotna chwila tak naprawdę, w jednym momencie przychodzi burza i zmienia wszystko, robi z życia wiatrak i człowiek nie ma nawet czasu pomyśleć skąd, jak, dlaczego? Refleksje przychodzą zazwyczaj później i są już bardziej projekcjami niż odpowiedziami na pytania. Całe to wydarzenie było niezwykle autentyczne, przypominało trochę pastisz Norwidowskiego "Fortepianu Chopina", bo może miejsce takiej i każdej sztuki jest na ulicy, na bruku? Ja nie potrzebuję elitarności opery, tej skostniałej świątyni sztuki, która na swoich stronach internetowych wymaga savoir-vivre'u, pouczając bezmózgich i absolutnie niespontanicznych melomanów. Bliżej mi do Szymborskiej, która ma Nobla, pali papierosy i uwielbia ulotność. Dzisiaj jesteś, jutro zabija cię nienawiść, a portret kotka po miesiącu ląduje w śmietniku, bo rozważna mama nie wytrzyma takiego gniota w domu. Ciągle pada... No i czyż Kraków nie jest zachwycający, nawet pod ścianą kiczu, gdzie tylko wieszać gitary i płakać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz